wtorek, 22 września 2015

Tropikalne owoce

Czy wiesz, że istnieje około 900 rodzajów bananów? Że bananowiec to nie drzewo tylko bylina? Że przezroczysty płyn w kokosie to nie mleko tylko woda kokosowa? Że największy owoc rosnący na drzewie może osiągać wagę 50 kg (o ile nie więcej...)? Że istnieje owoc, którego odór przywodzi na myśl zgniłe cebule, padlinę i brudne skarpetki (choć to może nieco przesadzone porównanie) a który w tym samym czasie jest jedną z najwyśmienitszych substancji na świecie?

Zanim przyjechałam na Hawaje, nie miałam pojęcia o owocach (właściwie to nie miałam o niczym pojęcia). Jednak ledwie godzinę po wylądowaniu na wyspie, gdy po raz pierwszy w życiu smakowałam papaję, otworzyły się przede mną drzwi do nowego świata - świata tropikalnych owoców. Po papai przyszło mi spróbować tutejszych bananów. Ku mojemu zaskoczeniu hawajskie banany nie smakowały ani trochę jak, uważane przeze mnie za niezjadliwe, przypominające konsystencją i smakiem tekturę banany chiquita, znane tutaj jako "cavendish" (wciąż ich nie lubię!). Minęły dwa lata i jak dotąd udało mi się spróbować ponad 30 rodzajów bananów, hoduję natomiast kilkanaście różnych rodzajów. Wciąż zdumiewają mnie różnice w smakach, kształtach, kolorach i zastosowaniach pomiędzy odmianami. Banany to bez wątpienia jedne z najważniejszych owoców na świecie.

różne odmiany bananów

No ale nie o bananach ten post. Moim następnym odkryciem na drodze "wtajemniczenia" były białe ananasy. Nieporównywalnie słodsze od tych żółtych, nie powodowały również przykrego swędzenia w gardle, którego trudno uniknąć jedząc żółte ananasy (przynajmniej na świeżo). Potem spróbowałam lilikoi, znanej jako pasiflora albo marakuja. Wtedy była to jedna z dziwniejszych rzeczy jakie w życiu jadłam. Z początku do nowych smaków podchodziłam nieśmiało, jednak ku mojemu zaskoczeniu, smakowało mi wszystko, co tylko spróbowałam, a każdy nowy owoc był dla mnie wielkim wydarzeniem. (Przypuszczam, że to kwestia diametralnej zmiany w mojej diecie, jaka nastąpiła po moim przybyciu na Hawaje i bycia na ciągłym "głodzie". Więcej o tym na pewno napiszę później!) Wreszcie jednak przyszedł czas na owoce, o których nigdy nawet nie słyszałam. 


mangostan

caimito

ulu

rambutan

longan

jackfruit

durian

ilama

pitaja

(Okej, chyba wystarczy tych zdjęć owoców...)

Jackfruit, mangostan, rambutan, caimito, mamey sapote, rollinia, kanistel, langsat, salak, oraz nazywany królem owoców durian. I wiele innych.

Większość tych owoców jest zapewne dobrze znana komuś, kto kiedykolwiek podróżował po południowo-wschodniej Azji, albo choć raz odwiedził Tajlandię, Indonezję, czy Brazylię. Są to tak naprawdę dosyć popularne owoce w pewnych miejscach świata.

Jakkolwiek wyżej wymienione owoce były tylko początkiem. Moja ciekawość nowych smaków szybko zaprowadziła mnie tam, gdzie niewielu się zapuszcza. Każdy z popularnych owoców ma bowiem swoich mniej znanych krewnych. I tak jak krewnym jabłka jest niezbyt popularna pigwa, tak kuzynem kakao, jest dosyć rzadkie, lecz wcale niegorsze, cupuasu. Jackfruit, owoc dzięki któremu wymyślono gumę balonową, to bardzo popularny owoc w południowych Indiach, jednak niewielu zna blisko spokrewnionego z jackfruitem maranga, czy pedalaja. Mangostan to jeden z najpopularniejszych owoców na świecie, nazywany "królową owoców" i wysoko ceniony w południowych Chinach czy Tajlandii, jednak nikt zdaje się nie interesować innymi owocami z tej samej rodziny, mimo iż wiele z nich (ale to tylko moja opinia), przewyższa walory smakowe mangostanu. Oprócz tego są owoce, które nie są spokrewnione z niczym znanym, ale to już dłuższa historia...

Łagodny klimat wysp hawajskich umożliwia hodowanie wszelkiego rodzaju tropikalnych roślin. Przy czym to na wschodnim wybrzeżu Big Island skupiona jest największa ilość farm i sadów nastawionych na produkcję owoców. Codziennie uderza mnie obfitość jedzenia, jakie rodzi tutejsza ziemia. Czasem wydaje się, że jest tego wszystkiego za dużo, że tyle się marnuje. Nie ma dnia, kiedy w mojej kuchni nie leży stos owoców. Pięć bananów dziennie to dla mnie norma.

Skutkiem mojej przygody z owocami było powstanie niewielkiego ogrodu (o którym już pisałam), gdzie posadziłam pierwsze banany i kilka drzewek. Udało mi się też stworzyć szkółkę drzewek owocowych, która w tym momencie liczy już ponad 1000 sadzonek, ciągle jednak przybywają nowe. Moim następnym celem jest znalezienie dla nich dobrego domu, a w najlepszym wypadku stworzenie własnych sadów owocowych gdzieś w okolicy. Powoli uczę się również sztuki szczepienia roślin.

Zanim trafiłam na Hawaje nie miałam pojęcia o hodowaniu roślin, jednak szybko stało się to moją pasją. Być może wracam do korzeni przodków, w każdym razie jest coś wciągającego w sztuce hodowania własnego jedzenia. Moc dawania nowego życia, czemuś co w przyszłości pomoże utrzymać cię przy życiu, antycypacja radości, którą kiedyś przyniesie pojawienie się pierwszego owocu na drzewie, które wyhodowałeś. A może chodzi po prostu o połączenie z naturą, świadomość robienia czegoś dobrego. No cóż, nie wiem dokładnie, ja po prostu uwielbiam jeść i dzielić się z innymi!

Pamiętam, że przed wyjazdem czułam się bardzo oderwana od natury. Pochłonięta codzienną rutyną, osaczona ponurym, klaustrofobicznym krajobrazem miasta. Zawsze tęskniłam do przyrody i wolności, z którymi to właśnie wiążą się moje najmilsze wspomnienia, z dzieciństwa jak i z późniejszych lat.
Wydaje mi się, że dzisiejsze życie oddziela nas coraz bardziej od powolnego rytmu życia wyznaczanego przez pory roku, czy pory dnia, od natury. Zapominamy o tym, jak bardzo jesteśmy od niej zależni. Zdajemy się nie myśleć o tym, skąd bierze się nasze jedzenie i jak je wyprodukowano. Cóż, nie musimy myśleć o takich rzeczach tak długo, jak tylko wszystko, czego potrzebujemy jest na wyciągnięcie ręki, na sklepowych półkach. Przecież zbyt jesteśmy zajęci innymi, ważniejszymi rzeczami.

Pamiętam jak pewnego razu, grupa amerykańskich turystów zawitała do straganu, na którym pracowałam. Wszyscy wydawali się bardzo skonsternowani, gdy zobaczyli stos kokosów leżących na ziemi. "Czym są te rzeczy?", zapytali, a na moją odpowiedź zareagowali prawdziwym niedowierzaniem. Jedyne kokosy, jakie znali to te małe, twarde, brązowe "orzechy", które można zwykle dostać w supermarketach. Tym razem jednak mieli do czynienia ze świeżymi, młodymi kokosami, prosto zdjętymi z palmy, kokosami do picia. Jakim zaskoczeniem było dla nich, gdy przecięłam maczetą zewnętrzną łupinę docierając do wnętrza wypełnionego po brzegi orzeźwiającą wodą kokosową.
"Smakuje jak woda." Usłyszałam w odpowiedzi. "Jak woda kokosowa", odpowiadałam, pamiętając, że jeszcze niedawno wszystko było dla mnie tak samo nowe i egzotyczne, jak dla nich.


młode kokosy do picia

2 komentarze:

  1. Napiłabym się takiego młodego kokosa. W tych starych wody jest mniej niż w kielonku wódki. 😞

    OdpowiedzUsuń
  2. Pyszna jest swieza woda kokosowa....a jeszcze jak dodasz rumu i kostki lodu.....pychota

    OdpowiedzUsuń