niedziela, 11 października 2015

Wspomnienie 1. "Zmiana"

Jak bardzo jedna decyzja może zmienić życie, nie wiedziałam, dopóki nie przyjechałam na Hawaje. Po 21 latach mojego życia, w którym każde znaczące wydarzenie wpisywało się w typowy schemat: pierwsza szkoła, druga, trzecia, studia, praca... (chociaż przerwałam po zaledwie roku, a do tego ostatniego nigdy nie doszłam.) nagle stało się coś, co kompletnie zmieniło bieg mojego życia. Prawda jest taka, że od zawsze pragnęłam zmiany. Nie mając planów, celów ani marzeń, ciężko jest podążać za wiecznie pędzącym naprzód, ku rozwojowi, ku karierze, otoczeniem. Przyjaciół nigdy nie miałam, więc nic mnie nie powstrzymywało przed wyjazdem poza obawą "czy dam sobie radę?".

Nigdy nie podróżowałam samodzielnie, ani do innego miasta ani tym bardziej do innego kraju. Co więcej, byłam niezwykle niesamodzielna i strachliwa. Angielski nigdy nie był moją mocną stroną, komunikacja z ludźmi tym bardziej... Teraz natomiast czekało mnie wyzwanie życia - samotna podróż do Ameryki. A żeby tylko... Na Hawaje! "Czy to nie jest przypadkiem gdzieś po drugiej stronie globu?" - myślałam. Wszystko wskazywało, że raczej sobie nie poradzę, a jednak decyzję podjęłam bez wahania. Wiedziałam, że nie mogę inaczej, że nie byłabym "fair" wobec siebie, gdybym się wycofała. Po latach czekania i niepewności. Teraz albo nigdy, jak to mówią.

Ku mojemu niedowierzaniu, wszystko poszło nadzwyczaj gładko. Mimo moich potężnych obaw, wizę dostałam bez problemu. A i sama podróż przebiegła bez większych komplikacji. Miałam szczęście znaleźć towarzyszkę podróży, z którą pomocą pomyślnie przeszłam labirynt lotniska we Frankfurcie. Gdybym była tam sama, prawdopodobnie byłby to koniec mojej wycieczki. Niestety w Los Angeles, gdzie czekała mnie druga przesiadka, nasze drogi się rozeszły i od tego momentu musiałam sobie radzić sama. Czasu na znalezienie właściwego terminalu nie miałam dużo, a czekała mnie jeszcze rozmowa z celnikiem, do którego należała ostateczna decyzja o przepuszczeniu mnie przez granicę. Nie zrozumiałam połowy z tego, o co mnie zapytał, więc kiedy, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałam "Welcome to America", ogarnęła mnie prawdopodobnie największa w życiu ulga. To jednak nie był koniec, byłam na jednym z większych lotnisk na świecie i musiałam dostać się do innego terminalu. Zapytałam o drogę i poszłam w zupełnie innym kierunku, niż mi wskazano. Zapytałam o drogę jeszcze raz i dopiero tym razem zrozumiałam, gdzie się udać. W końcu, po długim marszu, po ostatniej kontroli bagażu (a miałam ze sobą tylko bagaż podręczny) dotarłam do mojej hali odlotów. Cel: Kona, Hawaje. Została mi może godzina czekania. A potem jeszcze tylko 6 godzin lotu. Po 11-godzinnym locie z Niemiec do LA i kompletnym braku snu od ponad 30 godzin (noc wcześniej nie zmrużyłam oka), byłam szczęśliwa mogąc po prostu czekać i nie martwić się o nic innego. Moje traumatyczne doświadczenie z lotniskami dobiegało końca i było mi wręcz już wszystko jedno, czy ten samolot faktycznie doleci do celu. Słońce było wciąż na niebie. Wydawało się nie ruszać z miejsca.

Ostatni lot przebiegł bez większych niespodzianek. Obok mnie siedziały dwie bardzo roześmiane (żeby nie powiedzieć głośne), Amerykanki, których obecność skutecznie rozwiała moje marzenie o śnie. No cóż, będę mieć dużo czasu na sen, kiedy to wszystko dobiegnie końca. Przez okno widać było ocean. I niebo usiane chmurami. I popołudniowe słońce. Nie wiedziałam, która godzina, czas jakby przestał istnieć. I nagle dotarło do mnie, co robię i gdzie jestem. Jak bardzo daleko jestem od domu, a z każdą sekundą jeszcze dalej i dalej. Dokąd ja lecę i dlaczego? Co mnie tam czeka? I czy uda mi się wrócić?

Niebo zaczęło zmieniać kolory, ściemniał ocean, samolot zniżał lot. Słońce chyliło się ku zachodowi. Niespodziewanie z chmur wynurzył się ciemny kształt. Oto i jest - Big Island. Ostateczny cel podróży. Już za chwilę będzie po wszystkim. Samolot schodził niżej i niżej. Słońce wreszcie zniknęło za horyzontem. Najdłuższy dzień mojego życia dobiegał końca.

Gdy tylko wydostałam się z samolotu uderzyła mnie fala gorąca. Mimo, że nadchodził zmrok, powietrze było duszne i wilgotne. Lotnisko było naprawdę niewielkich rozmiarów, dominowała w większości niezadaszona, niska zabudowa. Z łatwością udało mi się znaleźć drogę do wyjścia. Szłam powoli zastanawiając się co dalej. Wreszcie, nie mając siły na nic innego, usiadłam na ławce i dałam się ponieść myślom...

Nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam. Jeszcze tego samego dnia, 24 godziny wcześniej, opuszczałam swój pokój i dom, w którym spędziłam większość życia. W drodze do lotniska mijałam znajome mi miejsca, drogi, którymi chodziłam wielokrotnie... Każdy mówił moim językiem. Jak proste zdawało się być to życie!

Wtedy jeszcze wierzyłam, że wrócę. Jednak moje przyszłe wybory zamknęły tę drogę. Chcąc nie chcąc, Hawaje stały się moim nowym domem. I mimo iż być może nigdy nie poczuję się tu naprawdę jak w domu, powoli przyzwyczaiłam się i do języka, i do ludzi, i do samego miejsca - tropikalnej wyspy pośrodku wielkiego oceanu. Hawaje nauczyły mnie wiele. Być może więcej niż życie w Polsce kiedykolwiek by mnie nauczyło. Szczęśliwie udało mi się odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

Zadanie wykonane. Cel osiągnięty.


Zachód słońca nad Pacyfikiem

poniedziałek, 5 października 2015

Kalo, ulu i mai'a, czyli hawajskie jedzenie

Co takiego jest w tych Hawajach? Niewielkich wysepkach oddalonych o tysiące kilometrów od najbliższego lądu, odizolowanych, a jednak przyciągających do siebie ludzi z całego świata. Uważane przez wielu za raj na ziemi, Hawaje, obecnie wydają się być od tego raju trochę dalekie. Niewiele pozostało z oryginalnej hawajskiej kultury, która od ponad 200 lat jest stopniowo wypierana przez te napływające z zewnątrz. Również hawajska ziemia ucierpiała, w rezultacie trwającej od dwóch wieków intensywnej eksploatacji - niegdyś potężnego przemysłu cukrowego, plantacji kawy czy ananasów, oraz hodowli bydła, teraz natomiast (co wydaje się być największym problemem) postępującej urbanizacji, szczególnie na Oahu, niewielkiej wysepce z ponad milionową populacją, gdzie mimo ekstremalnych kosztów życia, ludzi wciąż napływa. Nie będę się jednak zapuszczać w historię, czy zbytnie szczegóły. Hawaje to wciąż jedno z lepszych do życia miejsc na Ziemi.

Jest jednak jeden wymiar hawajskiej kultury, który wydaje się szczególnie cierpieć w wyniku zderzenia ze światem zachodnim i którym ja, nie da się ukryć, bardzo się przejmuję.

Jedzenie. 

Tradycyjna hawajska (polinezyjska) dieta od lat wypierana jest przez importowany "junk food", jak na przykład słynną mielonkę (której konsumpcja na Hawajach jest najwyższa spośród wszystkich stanów), wszechobecny ryż, napoje gazowane i całą masę produktów, które trafiły tu wraz z imigrantami z różnych stron świata. Obecnie Hawaje importują 90 procent swojego jedzenia. Umiera tradycyjne rolnictwo, maleje znaczenie rodzimych roślin uprawnych, symboli hawajskiej kultury.
Wydaje się, że to na gruncie jedzenia najłatwiej o swego rodzaju fuzję kulturową. Trudno nauczyć się obcego języka, przyswoić obcą religię czy zrozumieć obce zwyczaje. Dość łatwo jest jednak przyzwyczaić się do obcego jedzenia, zwłaszcza gdy jest tak ogólnodostępne, jak na Hawajach stała się żywność z tak zwanego "zachodu" (w tym przypadku raczej ze wschodu), na czele z "walmartem" - sztandarowym dystrybutorem, obecnym już na niemal każdej wyspie. 200 lat wystarczyło, by tradycyjne hawajskie jedzenie straciło na popularności wśród większości rodowitych Hawajczyków, z których obecnie przeważająca część cierpi na nadwagę, cukrzycę czy rozmaite inne problemy zdrowotne.


Tradycja jednak jeszcze nie umarła. Kultury mają tendencję do wzajemnego mieszania się i tak hawajskie zwyczaje jedzeniowe okazały się całkiem atrakcyjne dla ludzi z zewnątrz (przynajmniej niektórych).

Ja uwielbiam hawajskie jedzenie. Szczególnie to tradycyjne - organiczne i zdrowe, nieprzetworzone, zrodzone z ziemi, z zsynchronizowanej pracy natury i człowieka.

Podstawą tradycyjnej hawajskiej diety są trzy rzeczy:

Taro - nazywane na Hawajach kalo, to być może najważniejsza na Hawajach roślina. Zawleczona na wyspy przez pierwszych osadników wraz z innymi ważnymi roślinami, silnie zakorzeniona w folklorze, mitologii, życiu codziennym. Rodzi bogate w skrobię podziemne bulwy, dochodzące do znacznych rozmiarów (kilka kg), z których wyrabia się między innymi "poi" słynną hawajską potrawę o konsystencji papki i wątpliwym smaku, będącą niczym innym jak ugotowanym, sfermentowanym taro. Ugotowane taro ma kleistą, nieco gumową, jednolitą konsystencję. Liście też są jadalne i stanowią nieodłączny składnik "laulau" - wieprzowiny zawiniętej w liście taro, mojej ulubionej hawajskiej potrawy.


"Poi taro" - najpopularniejsza hawajska odmiana

Różne kolory bulw, obranych i gotowych do gotowania. 


Taro w moim ogrodzie

Chlebowiec - czyli breadfruit, po hawajsku ulu. To owoc drzewa chlebowego. Używany zazwyczaj jako warzywo. Po ugotowaniu przypomina ziemniaki, miejscami nieco gąbczasty, o delikatnym, lecz charakterystycznym smaku. Ulu można przyrządzać na rozmaite sposoby - gotować, smażyć, przerabiać na mąkę a także jeść na surowo gdy dojrzeje. Wypróbowałam wszystkie te metody i dochodzę do wniosku, że ugotowane ulu smakuje nieporównywalnie lepiej niż jakiekolwiek inne skrobiowe warzywo. (Mając ulu, import ziemniaków na wyspy wydaje się kompletnie nieuzasadniony!)


niedojrzałe ulu po przekrojeniu

Ulu na drzewie


Banany - a jakże! Po hawajsku "mai'a". O dziwo w dawnych czasach niemal wszystkie banany spożywane przez rdzennych hawajczyków były pieczone, albo poddawane innej obróbce termicznej. Tylko jeden rodzaj "deserowego" banana był dostępny. Co ciekawe na Hawajach aż do wieku XIX jedzenie bananów przez kobiety było praktycznie zakazane (i to pod karą śmierci!). Czasem dobrze, że pewne elementy kultury zamierają... Banany można jeść na rozmaite sposoby - piec, gotować, smażyć, suszyć, jeść na surowo. Wielość odmian bananów otwiera zupełnie nowy wymiar kulinarny, o wiele szerszy niż w przypadku taro, czy breadfruita. Nie da się ukryć banany stały się podstawą mojej diety a ich łatwość w uprawie i w przygotowaniu dodatkowo świadczy o ich zaletach.


Różne odmiany bananów. Po lewej: "Popo'ulu" i "Maoli" - tradycyjne
hawajskie banany do gotowania.

Hawajska odmiana "Huamoa", produkuje jedne z najszerszych
 i największych bananów.

"Fe'i" - odrębny gatunek banana, przywleczony na Hawaje z Tahiti.

Pokaźnych rozmiarów kiść "Maoli" gotowa do zbioru



Poza taro, breadfruitem i bananami istnieje oczywiście cały szereg innych ważnych roślin, które stanowią nieodłączną część dawnej polinezyjskiej diety.

Kokos to być może najważniesza z nich. O wielości zastosowań kokosa mogłabym mówić długo i namiętnie. Jest to niezwykle uniwersalna roślina - praktycznie wszystkie jej części mają zastosowanie, a zwłaszcza owoc - być może najbardziej użyteczny na świecie. O kokosie przydałoby mi się napisać oddzielny post. Odkąd zawitałam na Hawaje, stał się on nieodłączną częścią mojego życia, w kuchni i nie tylko. Dla mnie najważniejsze są stare, dojrzałe kokosy, które służą mi do wyrobu kremu kokosowego, który dodaję do rozmaitych potraw, jak również masła kokosowego i wiórków kokosowych. Woda kokosowa z młodych kokosów to natomiast jedna z najbardziej orzeźwiających, a być może i najzdrowszych, substancji na świecie. Co więcej z kokosów można wyrabiać cukier, olej a nawet mąkę.

Komu świeżego kokosa?


Uhi - gdybym nie wiedziała, nigdy by mi do głowy nie przyszło, że to jest jadalne. Na świecie uhi znane są jako "yams", co na polski przekłada się jako "jamy" albo pochrzyny. O dziwo, bardzo popularne w wielu tropikalnych regionach świata. Nie miały aż tak dużego znaczenia dla hawajskiej kuchni jak taro, czy ulu, jednak na wielu innych wyspach Pacyfiku stanowią ważny element kultury. Szczególnie na wyspach Mikronezji, gdzie, tradycyjnie, mężczyźni, którzy wyhodują największego jama, automatycznie otrzymują prawo do najpiękniejszych kobiet. Jamy to w skrócie takie zmutowane, obślizgłe i nieco gorzkie ziemniaki. O dziwo potrafią być naprawdę smaczne!

uhi wykopane z ogródka

Uala, czyli słodkie ziemniaki. Niespokrewnione z normalnymi ziemniakami, a jednak łudząco podobne, różnią się tym, że jadalne są również liście. Na Hawajach szczególnie popularne są te fioletowe "okinawan sweet potato". Super słodkie i sycące. Chyba da się je dostać w Polsce?...

Okinawskie słodkie ziemniaki


Tapioka - inaczej "cassava", po polsku maniok. Nie jestem pewna co do jej znaczenia dla rdzennych Hawajczyków. Tapioka została spopularyzowana głównie przez imigrantów z Filipin. Ot kolejne źródło skrobi. Ja za tapioką nie szaleję, ale szczerze przyznaję, że pudding z "perłami" tapioki, z dodatkiem mleka kokosowego (i cukru...) to pyszności.

Pudding z tapioki


Okej, jak wiadomo, nie samymi kartoflami człowiek żyje. Jeśli chodzi o mięso to zdecydowanie wieprzowina od zawsze ogrywała największą rolę. Na Hawajach roi się od dzików. Stanowią obecnie gatunek inwazyjny. Mięso tutejszych "dzikich świń", utuczonych na orzechach makadamia i awokado jest jednak najlepszym jakie w życiu próbowałam. Wieprzowina to ważny element wielu hawajskich potraw, jak wspomnianego laulau, czy "kalua pork".

Jeśli chodzi o ryby i owoce morza to tutaj króluje tuńczyk, czyli po hawajsku "ahi". Na Hawajach o świeżą rybę nietrudno, szczególną popularnością cieszy się "poke", czyli sałatka z surową rybą. Niestety skażenie oceanu, do jakiego doszło po katastrofie w Fukushmie nieco studzi marzenia o świeżej rybie, szczególnie tej dużej, ponieważ właśnie te zawierają największe stężenia rtęci. Oprócz ryb są jeszcze wodorosty i wszelkiego rodzaju skorupiaki. Niestety zbyt rzadko wybieram się nad ocean, żeby się w nie zaopatrzyć...

Należało by wymienić jeszcze parę innych rzeczy, ale niech będą one materiałem na następne posty. Chyba jestem zbyt głodna, by kontynuować...

wtorek, 22 września 2015

Tropikalne owoce

Czy wiesz, że istnieje około 900 rodzajów bananów? Że bananowiec to nie drzewo tylko bylina? Że przezroczysty płyn w kokosie to nie mleko tylko woda kokosowa? Że największy owoc rosnący na drzewie może osiągać wagę 50 kg (o ile nie więcej...)? Że istnieje owoc, którego odór przywodzi na myśl zgniłe cebule, padlinę i brudne skarpetki (choć to może nieco przesadzone porównanie) a który w tym samym czasie jest jedną z najwyśmienitszych substancji na świecie?

Zanim przyjechałam na Hawaje, nie miałam pojęcia o owocach (właściwie to nie miałam o niczym pojęcia). Jednak ledwie godzinę po wylądowaniu na wyspie, gdy po raz pierwszy w życiu smakowałam papaję, otworzyły się przede mną drzwi do nowego świata - świata tropikalnych owoców. Po papai przyszło mi spróbować tutejszych bananów. Ku mojemu zaskoczeniu hawajskie banany nie smakowały ani trochę jak, uważane przeze mnie za niezjadliwe, przypominające konsystencją i smakiem tekturę banany chiquita, znane tutaj jako "cavendish" (wciąż ich nie lubię!). Minęły dwa lata i jak dotąd udało mi się spróbować ponad 30 rodzajów bananów, hoduję natomiast kilkanaście różnych rodzajów. Wciąż zdumiewają mnie różnice w smakach, kształtach, kolorach i zastosowaniach pomiędzy odmianami. Banany to bez wątpienia jedne z najważniejszych owoców na świecie.

różne odmiany bananów

No ale nie o bananach ten post. Moim następnym odkryciem na drodze "wtajemniczenia" były białe ananasy. Nieporównywalnie słodsze od tych żółtych, nie powodowały również przykrego swędzenia w gardle, którego trudno uniknąć jedząc żółte ananasy (przynajmniej na świeżo). Potem spróbowałam lilikoi, znanej jako pasiflora albo marakuja. Wtedy była to jedna z dziwniejszych rzeczy jakie w życiu jadłam. Z początku do nowych smaków podchodziłam nieśmiało, jednak ku mojemu zaskoczeniu, smakowało mi wszystko, co tylko spróbowałam, a każdy nowy owoc był dla mnie wielkim wydarzeniem. (Przypuszczam, że to kwestia diametralnej zmiany w mojej diecie, jaka nastąpiła po moim przybyciu na Hawaje i bycia na ciągłym "głodzie". Więcej o tym na pewno napiszę później!) Wreszcie jednak przyszedł czas na owoce, o których nigdy nawet nie słyszałam. 


mangostan

caimito

ulu

rambutan

longan

jackfruit

durian

ilama

pitaja

(Okej, chyba wystarczy tych zdjęć owoców...)

Jackfruit, mangostan, rambutan, caimito, mamey sapote, rollinia, kanistel, langsat, salak, oraz nazywany królem owoców durian. I wiele innych.

Większość tych owoców jest zapewne dobrze znana komuś, kto kiedykolwiek podróżował po południowo-wschodniej Azji, albo choć raz odwiedził Tajlandię, Indonezję, czy Brazylię. Są to tak naprawdę dosyć popularne owoce w pewnych miejscach świata.

Jakkolwiek wyżej wymienione owoce były tylko początkiem. Moja ciekawość nowych smaków szybko zaprowadziła mnie tam, gdzie niewielu się zapuszcza. Każdy z popularnych owoców ma bowiem swoich mniej znanych krewnych. I tak jak krewnym jabłka jest niezbyt popularna pigwa, tak kuzynem kakao, jest dosyć rzadkie, lecz wcale niegorsze, cupuasu. Jackfruit, owoc dzięki któremu wymyślono gumę balonową, to bardzo popularny owoc w południowych Indiach, jednak niewielu zna blisko spokrewnionego z jackfruitem maranga, czy pedalaja. Mangostan to jeden z najpopularniejszych owoców na świecie, nazywany "królową owoców" i wysoko ceniony w południowych Chinach czy Tajlandii, jednak nikt zdaje się nie interesować innymi owocami z tej samej rodziny, mimo iż wiele z nich (ale to tylko moja opinia), przewyższa walory smakowe mangostanu. Oprócz tego są owoce, które nie są spokrewnione z niczym znanym, ale to już dłuższa historia...

Łagodny klimat wysp hawajskich umożliwia hodowanie wszelkiego rodzaju tropikalnych roślin. Przy czym to na wschodnim wybrzeżu Big Island skupiona jest największa ilość farm i sadów nastawionych na produkcję owoców. Codziennie uderza mnie obfitość jedzenia, jakie rodzi tutejsza ziemia. Czasem wydaje się, że jest tego wszystkiego za dużo, że tyle się marnuje. Nie ma dnia, kiedy w mojej kuchni nie leży stos owoców. Pięć bananów dziennie to dla mnie norma.

Skutkiem mojej przygody z owocami było powstanie niewielkiego ogrodu (o którym już pisałam), gdzie posadziłam pierwsze banany i kilka drzewek. Udało mi się też stworzyć szkółkę drzewek owocowych, która w tym momencie liczy już ponad 1000 sadzonek, ciągle jednak przybywają nowe. Moim następnym celem jest znalezienie dla nich dobrego domu, a w najlepszym wypadku stworzenie własnych sadów owocowych gdzieś w okolicy. Powoli uczę się również sztuki szczepienia roślin.

Zanim trafiłam na Hawaje nie miałam pojęcia o hodowaniu roślin, jednak szybko stało się to moją pasją. Być może wracam do korzeni przodków, w każdym razie jest coś wciągającego w sztuce hodowania własnego jedzenia. Moc dawania nowego życia, czemuś co w przyszłości pomoże utrzymać cię przy życiu, antycypacja radości, którą kiedyś przyniesie pojawienie się pierwszego owocu na drzewie, które wyhodowałeś. A może chodzi po prostu o połączenie z naturą, świadomość robienia czegoś dobrego. No cóż, nie wiem dokładnie, ja po prostu uwielbiam jeść i dzielić się z innymi!

Pamiętam, że przed wyjazdem czułam się bardzo oderwana od natury. Pochłonięta codzienną rutyną, osaczona ponurym, klaustrofobicznym krajobrazem miasta. Zawsze tęskniłam do przyrody i wolności, z którymi to właśnie wiążą się moje najmilsze wspomnienia, z dzieciństwa jak i z późniejszych lat.
Wydaje mi się, że dzisiejsze życie oddziela nas coraz bardziej od powolnego rytmu życia wyznaczanego przez pory roku, czy pory dnia, od natury. Zapominamy o tym, jak bardzo jesteśmy od niej zależni. Zdajemy się nie myśleć o tym, skąd bierze się nasze jedzenie i jak je wyprodukowano. Cóż, nie musimy myśleć o takich rzeczach tak długo, jak tylko wszystko, czego potrzebujemy jest na wyciągnięcie ręki, na sklepowych półkach. Przecież zbyt jesteśmy zajęci innymi, ważniejszymi rzeczami.

Pamiętam jak pewnego razu, grupa amerykańskich turystów zawitała do straganu, na którym pracowałam. Wszyscy wydawali się bardzo skonsternowani, gdy zobaczyli stos kokosów leżących na ziemi. "Czym są te rzeczy?", zapytali, a na moją odpowiedź zareagowali prawdziwym niedowierzaniem. Jedyne kokosy, jakie znali to te małe, twarde, brązowe "orzechy", które można zwykle dostać w supermarketach. Tym razem jednak mieli do czynienia ze świeżymi, młodymi kokosami, prosto zdjętymi z palmy, kokosami do picia. Jakim zaskoczeniem było dla nich, gdy przecięłam maczetą zewnętrzną łupinę docierając do wnętrza wypełnionego po brzegi orzeźwiającą wodą kokosową.
"Smakuje jak woda." Usłyszałam w odpowiedzi. "Jak woda kokosowa", odpowiadałam, pamiętając, że jeszcze niedawno wszystko było dla mnie tak samo nowe i egzotyczne, jak dla nich.


młode kokosy do picia

niedziela, 20 września 2015

Mój pierwszy ogród

Rok temu ja i mój mąż założyliśmy ogród. Nasz pierwszy, sekretny ogród.
Na niewielkim skrawku ziemi, o którą nikt się nie troszczył, gęsto zarośniętej chwastami, tuż obok naszego domu. Pracowaliśmy ciężko, by krok po kroku oczyścić teren z chwastów - paproci, inwazyjnych drzew, traw. Potem kopaliśmy, w gliniastej, ciężkiej ziemi, kawałek po kawałku, robiąc miejsce dla nowych roślin. Najpierw posadziliśmy dynie, które szybko wspięły się na zbudowane przez nas stosy gałęzi i chrustu. Potem kurkumę, jedną z łatwiejszych w uprawie, drogocenną przyprawę o leczniczych właściwościach. Dla zabawy daliśmy szansę kilku jednorocznym - rzodkiewkom, marchewkom, burakom liściowym, jarmużowi, gryce. Gryka sprawiła wielką radość pszczołom, które, gdy tylko zakwitła, codziennie krążyły wokół białych kwiatów. Wreszcie przyszła kolej na taro - być może najważniejsze hawajskie warzywo. Gdzie tylko się dało posadziliśmy strączkowe - groszek, fasolę i soczewicę, oraz kilka rodzajów tropikalnych bylin. Tu i ówdzie wetknęliśmy papaje. Spróbowaliśmy sorgo i okrę. Szczególnie ptaki cieszyły się z sorgo, podkradając nieco, kiedy nadeszła pora zbioru. Wreszcie zrobiliśmy dość miejsca dla kilku bananów. Te rosły najszybciej ze wszystkich. Znalazło się też miejsce dla ziół - ośmiu rodzajów bazylii, trawy cytrynowej, papryczek czili... I mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Ogród wciąż się rozrasta. 

Kwiecień 2014, przed rozpoczęciem prac

Ogród obecnie. Ściana bananowców, taro, papaja...

Kwiecień 2014

Lato 2015. Od lewej: sorgo, taro, jarmuż, bazylia, sałata, papaja.

Początki jednak nie były łatwe.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz próbowałam wbić łopatę w ziemię. To było tuż po tym, jak przyjechałam na Hawaje. Uderzyła jak o skałę, chociaż wokół nie było żadnych kamieni. Pamiętam, kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki "o'o bar", długi, metalowy drążek do kopania, który ledwie byłam w stanie unieść. Albo kiedy po raz pierwszy pieliłam wainaku - być może najgorszy chwast na świecie, trawę, która sieje postrach wśród ludzi - pociągnęłam za łodygi, próbując wyrwać je z ziemi, te jednak złamały się, zostawiając korzenie jakieś 20 cm pod ziemią. Jedynym sposobem eradykacji wainaku okazało się być przekopanie całego terenu i pozbycie się każdego kawałeczka kłącza, a to oznaczało wiele godzin (dni!) pracy. Wtedy zrozumiałam, że będzie trudno...

Nie zniechęciło mnie to jednak do ogrodnictwa. Miesiące fizycznej pracy, nie tylko w ogrodzie, uczyniły mnie silniejszą i (zapewne) zdrowszą. Udało mi się zrzucić parę kilogramów, wyrobić kilka mięśni, zwiększyć swoją wytrzymałość. Być może też udało mi się odnaleźć spokój, którego nie dało mi życie jako uczeń, czy student, życie w mieście.
Rosła też moja miłość i szacunek do "aina" - po hawajsku "ziemia", bo wreszcie zrozumiałam, jak bardzo zależni od niej jesteśmy, jak ważna powinna być dla każdego z nas. To z niej bierze się w końcu nasze jedzenie.

Z wieloma roślinami, które przyszło mi uprawiać w ogródku nie miałam nigdy wcześniej styczności. W tropikalnym klimacie dosyć łatwo jest hodować rośliny z klimatu umiarkowanego, jednak nie wszystkie. Pomidory nie dały rady ciągłym deszczom, groszek zielony wolałby mieć dłuższe dni... Ale tak czy inaczej udało nam się zebrać całkiem zróżnicowany plon.

burak liściowy

gorzki melon

sorgo

nasz pierwszy kwitnący banan

dynia "kabocha"


rzadko spotykane solanum aethiopicum

fasola "różowa zebra"

okra

Nigdy nie przypuszczałam, że tyle radości może dawać praca z ziemią. Sadzenie roślin, obserwowanie jak rosną i dokonywanie zbioru. Nie wspominając o samej konsumpcji tego, co się wyhodowało! Natura potrafi być bardzo hojna, jeśli tylko dasz jej szansę, poświęcisz odrobinę uwagi i zastanowisz się jak właściwie działa. Mój ogród nie przypomina uporządkowanych, wypielęgnowanych ogródków domowych, gdzie każde źdźbło trawy czy chwast jest pod kontrolą, a raczej dzikie zarośla z masą jadalnych roślin. Wbrew pozorom nasz ogród jest niezwykle produktywny, a co najważniejsze, troszczy się praktycznie sam o siebie.

od lewej: trawa cytrynowa, taro, bazylia, okra

kurkuma i różne zieleniny

dynie i fasola rosnące z bananami

W ciągu roku ogród przechodził wiele transformacji. Roślin przybywało i ubywało. Mieliśmy swoje porażki - kilka roślin nie dało rady tropikalnemu klimatowi, inne rosły tak bardzo, że przejęły znaczące obszary ogrodu, przez co musiały zostać ujarzmione. Na początku kosztowała nas sporo wysiłku walka z chwastami. Ale tylko wysiłku! Sam ogród nie kosztował nas praktycznie ani centa a w zamian za nasz wysiłek fizyczny otrzymaliśmy bezcenne jedzenie, wyhodowane w zdrowy, naturalny sposób. A ile radości i satysfakcji! 

liść dyni

Kardynał na łodydze sorgo. Częsty gość w ogrodzie. 

Kocham mój ogródek.

niedziela, 13 września 2015

Różne strony Big Island


Hawaje... okazały się być zupełnie inne niż je sobie wyobrażałam. Co prawda nie udało mi się jak dotąd odwiedzić żadnej innej z wysp archipelagu, dlatego skoncentruję się tylko na Big Island.

Zanim przyjechałam, wydawało mi się, że Hawaje to rajskie plaże, surferzy, tancerki hula i pizza hawajska. Do tego jedynym miastem, o którym istnieniu wiedziałam, było Honolulu. Na tym kończyła się właściwie moja wiedza o Hawajach. To, co zastałam po przyjeździe, oczywiście przeszło moje skromne oczekiwania. Już lotnisko w Kona, największym miasteczku zachodniej strony wyspy, gdzie wylądowałam, zaskoczyło mnie krajobrazem kamienistej pustyni i wilgotnością powietrza, której nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Moje ciało przeżyło szok klimatyczny.

Było dla mnie dużym zaskoczeniem, gdy odkryłam, że Big Island, mimo niewielkich rozmiarów, to jedno z najbardziej zróżnicowanych klimatycznie miejsc na Ziemi. Są tu tropikalne lasy deszczowe, skaliste pustynie, (a właściwie połacie skały lawowej, czy jak to się tam nazywa) trawiaste wzgórza i tętniące życiem doliny. Są też oczywiście i plaże. Z piaskiem w kolorach tęczy! Żartuję, najczęściej tutejsze plaże nie mają piasku w ogóle, a żeby dostać się do wody, należy przespacerować się po porowatych skałach, czy kamieniach. Jeśli chodzi o piasek to bywa biały, czarny a nawet zielony. (Chociaż z tym zielonym to kwestia trochę przereklamowana.) W każdym razie Big Island posiada wiele naprawdę malowniczych miejsc.

Widok na dolinę Waipi'o

Domy na lawie, Kalapana

Sawanny Ka'u, gdzieś na południu wyspy (Brakuje tylko słoni i gepardów, prawda?)

Palmy kokosowe i suchy krajobraz Kony, zachodnia strona wyspy

Skalista pustynia w Ka'u

Wysokie klify South Point, najbardziej wysuniętego na południe punktu wyspy

Jedna z wielu plaż w Hilo


Suchy i gorący klimat zachodniej strony wyspy kontrastuje z wiecznie obfitującą w deszcze stroną nawietrzną. Hilo, miasto odległe o kilka mil od miejsca, gdzie mieszkam, jest określane najmokrzejszym miastem Ameryki. W moim regionie pada niemal codziennie! Wszędzie wokół bujna roślinność, wszystko rośnie, wszystko kwitnie. Natomiast im dalej w głąb lądu, tym klimat bardziej surowy. No tak, mamy tu przecież i wulkany - Mauna Kea i Mauna Loa, czyli najwyższe góry świata (licząc od podstawy znajdującej się pod poziomem morza). Dosyć często na ich szczytach osadza się śnieg. Oprócz tych dwóch wulkanów mamy jeszcze trzy inne, w tym jeden bardzo aktywny - Kilauea - której erupcja trwa od przeszło 30 lat. Od czasu do czasu zdarzają się również wyczuwalne trzęsienia ziemi.

Mauna Kea

Mauna Loa

Wulkany są super. Przyznam, że zawsze coś mnie do nich ciągnęło. Jednak to, co najbardziej zachwyciło mnie w tej wyspie, to jej wschodnie wybrzeże. Obecność gleby (o którą trudno w innych częściach wyspy), dostatek deszczu i ciepły klimat, tworzą idealne warunki dla wszelkiego rodzaju tropikalnych roślin. Kokosy, banany i inne tropikalne owoce to jest to! Właśnie tutaj na Hawajach zaczęła się moja przygoda z rzeczami, o których wcześniej nie miałam pojęcia - tropikalnymi roślinami, ogrodnictwem (tu pozwolę sobie rzucić kilkoma pojęciami), ekologicznym rolnictwem, permakulturą i agroleśnictwem, innymi słowy hodowaniem własnego jedzenia, dążeniem do bycia bardziej samowystarczalnym i przyjaznym środowisku. Hawaje to idealne miejsce do praktykowania wszystkich tych idei. Ale to temat na oddzielny post.

Jak więc widać Big Island to wyspa bardzo zróżnicowana. Tego samego dnia można spędzić czas nurkując z delfinami w ciepłych wodach Pacyfiku, lub przedzierając się przez tropikalną dżunglę, jak również doświadczyć zamieci śnieżnej na szczycie Mauna Kea. Ja jednak najbardziej lubię po prostu pracować w ogrodzie, patrzeć jak wszystko rośnie, cieszyć się niekończącym się latem...