niedziela, 11 października 2015

Wspomnienie 1. "Zmiana"

Jak bardzo jedna decyzja może zmienić życie, nie wiedziałam, dopóki nie przyjechałam na Hawaje. Po 21 latach mojego życia, w którym każde znaczące wydarzenie wpisywało się w typowy schemat: pierwsza szkoła, druga, trzecia, studia, praca... (chociaż przerwałam po zaledwie roku, a do tego ostatniego nigdy nie doszłam.) nagle stało się coś, co kompletnie zmieniło bieg mojego życia. Prawda jest taka, że od zawsze pragnęłam zmiany. Nie mając planów, celów ani marzeń, ciężko jest podążać za wiecznie pędzącym naprzód, ku rozwojowi, ku karierze, otoczeniem. Przyjaciół nigdy nie miałam, więc nic mnie nie powstrzymywało przed wyjazdem poza obawą "czy dam sobie radę?".

Nigdy nie podróżowałam samodzielnie, ani do innego miasta ani tym bardziej do innego kraju. Co więcej, byłam niezwykle niesamodzielna i strachliwa. Angielski nigdy nie był moją mocną stroną, komunikacja z ludźmi tym bardziej... Teraz natomiast czekało mnie wyzwanie życia - samotna podróż do Ameryki. A żeby tylko... Na Hawaje! "Czy to nie jest przypadkiem gdzieś po drugiej stronie globu?" - myślałam. Wszystko wskazywało, że raczej sobie nie poradzę, a jednak decyzję podjęłam bez wahania. Wiedziałam, że nie mogę inaczej, że nie byłabym "fair" wobec siebie, gdybym się wycofała. Po latach czekania i niepewności. Teraz albo nigdy, jak to mówią.

Ku mojemu niedowierzaniu, wszystko poszło nadzwyczaj gładko. Mimo moich potężnych obaw, wizę dostałam bez problemu. A i sama podróż przebiegła bez większych komplikacji. Miałam szczęście znaleźć towarzyszkę podróży, z którą pomocą pomyślnie przeszłam labirynt lotniska we Frankfurcie. Gdybym była tam sama, prawdopodobnie byłby to koniec mojej wycieczki. Niestety w Los Angeles, gdzie czekała mnie druga przesiadka, nasze drogi się rozeszły i od tego momentu musiałam sobie radzić sama. Czasu na znalezienie właściwego terminalu nie miałam dużo, a czekała mnie jeszcze rozmowa z celnikiem, do którego należała ostateczna decyzja o przepuszczeniu mnie przez granicę. Nie zrozumiałam połowy z tego, o co mnie zapytał, więc kiedy, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałam "Welcome to America", ogarnęła mnie prawdopodobnie największa w życiu ulga. To jednak nie był koniec, byłam na jednym z większych lotnisk na świecie i musiałam dostać się do innego terminalu. Zapytałam o drogę i poszłam w zupełnie innym kierunku, niż mi wskazano. Zapytałam o drogę jeszcze raz i dopiero tym razem zrozumiałam, gdzie się udać. W końcu, po długim marszu, po ostatniej kontroli bagażu (a miałam ze sobą tylko bagaż podręczny) dotarłam do mojej hali odlotów. Cel: Kona, Hawaje. Została mi może godzina czekania. A potem jeszcze tylko 6 godzin lotu. Po 11-godzinnym locie z Niemiec do LA i kompletnym braku snu od ponad 30 godzin (noc wcześniej nie zmrużyłam oka), byłam szczęśliwa mogąc po prostu czekać i nie martwić się o nic innego. Moje traumatyczne doświadczenie z lotniskami dobiegało końca i było mi wręcz już wszystko jedno, czy ten samolot faktycznie doleci do celu. Słońce było wciąż na niebie. Wydawało się nie ruszać z miejsca.

Ostatni lot przebiegł bez większych niespodzianek. Obok mnie siedziały dwie bardzo roześmiane (żeby nie powiedzieć głośne), Amerykanki, których obecność skutecznie rozwiała moje marzenie o śnie. No cóż, będę mieć dużo czasu na sen, kiedy to wszystko dobiegnie końca. Przez okno widać było ocean. I niebo usiane chmurami. I popołudniowe słońce. Nie wiedziałam, która godzina, czas jakby przestał istnieć. I nagle dotarło do mnie, co robię i gdzie jestem. Jak bardzo daleko jestem od domu, a z każdą sekundą jeszcze dalej i dalej. Dokąd ja lecę i dlaczego? Co mnie tam czeka? I czy uda mi się wrócić?

Niebo zaczęło zmieniać kolory, ściemniał ocean, samolot zniżał lot. Słońce chyliło się ku zachodowi. Niespodziewanie z chmur wynurzył się ciemny kształt. Oto i jest - Big Island. Ostateczny cel podróży. Już za chwilę będzie po wszystkim. Samolot schodził niżej i niżej. Słońce wreszcie zniknęło za horyzontem. Najdłuższy dzień mojego życia dobiegał końca.

Gdy tylko wydostałam się z samolotu uderzyła mnie fala gorąca. Mimo, że nadchodził zmrok, powietrze było duszne i wilgotne. Lotnisko było naprawdę niewielkich rozmiarów, dominowała w większości niezadaszona, niska zabudowa. Z łatwością udało mi się znaleźć drogę do wyjścia. Szłam powoli zastanawiając się co dalej. Wreszcie, nie mając siły na nic innego, usiadłam na ławce i dałam się ponieść myślom...

Nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam. Jeszcze tego samego dnia, 24 godziny wcześniej, opuszczałam swój pokój i dom, w którym spędziłam większość życia. W drodze do lotniska mijałam znajome mi miejsca, drogi, którymi chodziłam wielokrotnie... Każdy mówił moim językiem. Jak proste zdawało się być to życie!

Wtedy jeszcze wierzyłam, że wrócę. Jednak moje przyszłe wybory zamknęły tę drogę. Chcąc nie chcąc, Hawaje stały się moim nowym domem. I mimo iż być może nigdy nie poczuję się tu naprawdę jak w domu, powoli przyzwyczaiłam się i do języka, i do ludzi, i do samego miejsca - tropikalnej wyspy pośrodku wielkiego oceanu. Hawaje nauczyły mnie wiele. Być może więcej niż życie w Polsce kiedykolwiek by mnie nauczyło. Szczęśliwie udało mi się odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

Zadanie wykonane. Cel osiągnięty.


Zachód słońca nad Pacyfikiem

1 komentarz:

  1. A czemu tak długo nie ma nowego wpisu? Domagam się kolejnej części! ;)

    OdpowiedzUsuń