poniedziałek, 21 czerwca 2021

Dzień w dolinie Waipi'o, część 1

Czasami kiedy czegoś bardzo chcemy, wystarczy odrobina inicjatywy, by to się spełniło. Od dłuższego czasu rutyna codziennej pracy zaczynała mi coraz bardziej ciążyć. Gasła we mnie radość życia, ciągnące się miesiącami projekty bez zakończenia i nagromadzenie obowiązków było źródłem stresu i zmęczenia. Jakby znikąd i zupełnie nieproszone nadeszły moje 29 urodziny - niby nic takiego, ot kolejny dzień. Nic nie zapowiadało celebracji ani odpoczynku. A jednak. Tym razem zdecydowałam, że musi być inaczej. Dzień po moich urodzinach pojawiła się propozycja wycieczki do doliny Waipi'o. Coś, o czym do tej pory tylko fantazjowałam miało szansę stać się rzeczywistością.

Waipi'o - słynna, legendarna i dla wielu ludzi święta dolina na północno-wschodnim krańcu Big Island. Miejsce, do którego nie da się łatwo dostać ani zbyt łatwo opuścić. Byłam tu zaledwie kilka razy, zawsze czując się niemal niczym intruz, a przynajmniej nieproszony gość. Na szczęście tym razem stąpałam po tej szczególnej ziemi nieco pewniejszą stopą. 
Wszystko dzięki mojemu towarzyszowi wycieczki - Tylerowi - który zna niemal każdy skrawek Waipio, oraz moim durianom, które od niedawna rosną w tej dolinie. 

Piąta rano - pobudka. Czas wstać i spieszyć się na autobus, który dowiezie mnie z HPP do Hilo. Mike wykręcił się od wycieczki, więc skoro nie jeżdżę samochodem, musiałam wykombinować sobie inny transport. Szczęśliwie przystanek jest zaledwie 20 minut marszu od naszego domu, z trzema autobusami do Hilo na dzień.
Jeszcze ciemno, wstaję, po zaledwie trzech godzinach snu, popychana do życia adrenaliną i podekscytowaniem. Oto dzień, o którym fantazjowałam latami. Wymarzona wyprawa na łono natury z najlepszym możliwym przewodnikiem. Lekki deszcz. Obmywam twarz zimną wodą, myję zęby, zabieram swój mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i wybywam.

Szary, wilgotny poranek. Powoli rozbrzmiewają ptaki, cichną żaby coqui. Pieją koguty. Drobny deszcz pomaga mi się wybudzić. Czekam na przystanku około pół godziny. Wreszcie przyjeżdża autobus, zaledwie kilka pasażerów wybiera się w ich codzienną drogę do Hilo. Głośne rozmowy i brudne szyby w rozklekotanym autobusie rodem z lat 80tych. 

W Hilo spotykam Tylera i do Waipio pojedziemy już razem. Mam lekkie poczucie winy, że musiał po mnie przyjechać aż z Ninole (pół godziny na północ od Hilo), ale to było jedyne praktyczne rozwiązanie. Całą ponad godzinną drogę wypełniamy rozmowami - o durianach (tradycyjnie), o naszych kontuzjach, o leczniczych roślinach, o pracy, problemach, planach i celach.
Jedna po drugiej mijamy okoliczne wioski rozsiane wzdłuż wybrzeża: Pauka'a, Papaikou, Pepeekeo (gdzie kiedyś mieszkaliśmy z Mikiem przez cztery lata), Honomu (gdzie zwykłam pracować na straganie sprzedając kokosy), Hakalau (gdzie z Mikiem jeździmy pracować na farmie raz w tygodniu), Umauma, Ninole, Papaaloa, Laupahoehoe, Ookala, Paauilo (mój pierwszy dom na Hawajach), Honoka'a i wreszcie Kukuihaele i punkt widokowy Waipio. 

8:30. Oto prawdziwy początek naszej wycieczki. Zostawiamy samochód na parkingu przy punkcie widokowym. Wstęp do doliny mają jedynie samochody z napędem na cztery koła albo piesi. 

Tyler łapie okazję w postaci znajomego mieszkańca doliny - Carla. Carl to typowy miejscowy, hawajska krew i ewidentnie ciężko pracujący człowiek - jego stary pickup po brzegi wypełniony piłami mechanicznymi, podkaszarką i innymi narzędziami. Tyler zasiada na tyłach samochodu, a ja obok Carla z przodu. Przedstawiam się i próbuję zagadać ale Carl się uśmiecha ale nie jest zbyt rozmowny. No cóż, być może lepiej skupić się na widokach. Oto powoli toczymy się po najbardziej stromej drodze asfaltowej w USA. Po prawej stronie widać dolinę, z rzeką ciągnącą się ospale do oceanu, czarną plażą i niezliczonymi odcieniami zieleni. Dolina Waipio leży pośrodku dwóch zboczy wulkanów - Kohali od północy - najstarszego wulkanu Big Island - i Mauna Kea od południa. 

Po jakichś dziesięciu minutach jesteśmy wreszcie na dole.
Ruszamy w kierunku plaży. Mijamy poletka taro, bananowce, wodne rośliny jak papirus i masę innych, których nazw nie znam. Nad nami rozpościerają się ciemne korony kukui, fikusów i drzew monkeypod. Mijamy dzikie konie powolnie spacerujące główną drogą kompletnie niezaciekawione nowymi przybyszami. Tyler taszczy ze sobą boogie board i wiosło. W planach jest kajakowanie i body surfing.

Nagle bryza morska wdziera się do moich płuc. Zapach, którego często nie czuję. Przepastny ocean rozciągający się na kilka tysięcy kilometrów nim dosięgnie lądu.
Tyler odbywa pogawędkę z surferem z Anglii. Kompletnie nic nie rozumiem z tego co mówią. Ocean, fale, pływy morskie - nieznany mi slang surferski. Woda wygląda dziś wyjątkowo spokojnie. Mówią, że zły czas na surfing, za to dla mnie to dobry nius - idealne warunki dla kiepskiego pływaka jak ja. 

Drzewa ironwood przy plaży


Wkraczamy w dżunglę. Linia brzegowa porośnięta jest drzewami ironwood, fałszywymi kamani z przebarwiającymi się na czerwono liśćmi, halą (Pandanus tectorius) i naupaką.
Nagle trafiamy na czyjeś domostwo. Tyler mówi, że to tu obywają się slynne imprezy w dolinie - muzyka, tańce i tak dalej. 
Z wnętrza domu dobiegają szorstkie męskie głosy. Wchodzimy na moment, Tyler chce się przywitać z kumplami. Jeden z nich to właściciel tego lokalu.

- poznajcie moją przyjaciółkę Maję. Jest ekspertem ogrodnictwa.
- haha, nauczyłam się od niego.
- świetnie! My lubimy ogrodników!

Po krótkiej pogawędce. Tyler wydobywa z krzaków swój kajak. Dopiero w tym momencie dociera do mnie, że zaraz będziemy płynąć kajakiem w górę rzeki. Woda jest płytka i spokojna. To wręcz idealne warunki do nauki. Dotychczas moje doświadczenie z kajakami kończyło się na jednej przygodzie podczas Sylwestra kilka lat temu, kiedy chcąc nie chcąc braliśmy udział w pływaniu po zatoce Hilo celem oglądania na wodzie pokazu fajerwerków. Było to niezbyt przyjemne doświadczenie - pamiętam jak bardzo było mi zimno, padał deszcz, dupa zmokła od zimnej wody morskiej. Nigdy więcej! Wraz z Mikiem niecierpliwie czekaliśmy na koniec tego "niezapomnianego" wydarzenia. 
Tym razem jednak okoliczności były magiczne. Tyler to zaprawiony w bojach, doświadczony i niezwykle zdolny osobnik. Trudno było mi się pozbyć wrażenia, że kajakowanie ze mną przy tak łagodnych warunkach było dla niego nudne, tym bardziej, że wiosłowanie nie szło mi zbyt gładko. Z tego powodu jeszcze mocniej doceniałam jego inicjatywę, by zapewnić mi tego typu doświadczenie. Mieliśmy tylko jedno wiosło, więc się wymienialiśmy. Woda była płaska, wolno płynąca i niemal przezroczysta. Brzegi rzeki porastała gęsta roślinność. Do trzcin przylepione były jasnoróżowe jajka ślimaków jabłkowych - jednego z lokalnych szkodników. Ciszę w dolinie zakłócały jedynie nasze rozmowy i plusk wody mąconej wiosłem. Nad nami górowały szare chmury, jednak nie zapowiadało się na deszcz. 

Rzeka w Waipi'o

Po kajakowaniu wskoczyliśmy do oceanu. Ja z niepewnością lecz i odwagą. Starałam się jak tylko mogłam naśladować ruchy Tylera i jego interakcję z oceanem. To w jaki sposób wskakiwał w fale, wyczekiwał na właściwy moment... Nie da się jednak ukryć, że była między nami ogromna przepaść w umiejętnościach pływackich i determinacji. Fale oceanu szybo stały się dla mnie zbyt silne. Kilka razy zostałam wciągnięta pod wodę, kilka razy stanęłam oko w oko z falą, która wywołała we mnie strach. Już nie czułam dna. Próbowałam płynąć do brzegu, lecz ocean wciągał mnie do siebie. Przebierałam ramionami co utraty tchu a jednak zdawało się że stałam w miejscu. Ostatkiem sił udało mi się wypłynąć na brzeg, z powodzeniem omijając podwodne kamienie. Przez jakąś minutę leżałam twarzą na szarym piasku próbując oddychać. Tyler wyszedł z wody, zupełnie niezmęczony, z obawą, że coś mi się stało. 
- Nic mi nie jest, po prostu słabo pływam. Może trudno w to uwierzyć, ale w ostatnich czterech latach, byłam w oceanie zaledwie dwa razy. 

Ocean uczy pokory. Właśnie mi przypomniał jak bardzo słaba jestem w wodzie i jaka przepaść istnieje pomiędzy mną a dobrymi pływakami. Surfing raczej nie leży w mojej przyszłości. Jestem zdecydowanie stworzeniem lądowym. W tym momencie cieszyłam się po prostu tym, że żyję. Tyler to moje przeciwieństwo w tym zakresie. Dla niego dzień bez kąpieli w oceanie to dzień stracony. On uwielbia mocne wrażenia i stawanie na krawędzi życia. 

Poranek na plaży w Waipi'o


Po tej krótkiej kąpieli ruszyliśmy w kierunku drugiego końca plaży. Przed nami widniały klify oddzielające Waipio od kolejnej doliny - Waimanu. Na pionowej ścianie zieleni dało się dotrzeć zygzak - ścieżkę biegnącą po krawędzi wzgórza. Zaliczyć Waimanu to moje dotąd niespełnione marzenie.
Niewiedząc czemu nagle wpadłam na pomysł, żeby przebiec się po plaży. Moja energia wróciła i wspólnie rzuciliśmy się w pogoń kontynuując nasz koktajl endorfin. Wspólny sprint utrudnił jedynie plecak Tylera, wypełniony niespodziewanie dużą ilością jedzenia. 

Na krańcu plaży, tuż pod ogromnymi klifami Waimanu spotykają się dwie ścieżki. Jedna prowadzi do następnej doliny a druga - King's Trail - na tyły Waipio. Wkraczamy w dżunglę, przechodząc obok palm kokosowych, inwazyjnych Syzygium cuminii i drzew kukui - najliczniejszego gatunku w dolinie. 
Ja w moich wodnych butach, Tyler oczywiście boso. Mijamy kilka domostw w tym dom bambusowy będący w trakcie konstrukcji. Zatrzymujemy się na moment na posesji, gdzie z krystalicznie czystego źródła można napić się orzeźwiającej wody. 
Słychać ludzkie głosy.
- Nie wierzę! Ostatnio o tobie myślałam - moje życzenie się ziściło! 
Wykrzyknęła z oddali Tamara, tymczasowa mieszkanka doliny, wybiegając do nas, podekscytowana na widok Tylera. Młoda, zgrabna murzynka z ogromnym uśmiechem. Trudno samemu się nie uśmiechać na jej widok. Wdaliśmy się z nią w krótką pogawędkę. Dziewczyna pracuje przy budowie domu właścicieli tej działki. Gadamy o owocach, sadzeniu drzew i innych roślin. Nagle pojawia się też właścicielka z dzieckiem, kolejna znajoma Tylera. Gadają o wycięciu kilku potencjalnych drzew zagrażających budowie i przyszłym drzewkom owocowym. Tyler to rozchwytywany profesjonalny arborysta niezwykle zręczny i doświadczony, jak również chodząca legenda. Trudno się dziwić jego popularności. 
Czas ruszać dalej. Tyler chce mi coś pokazać. Przez kilka minut wspinamy się po stromej ścieżce po wzgórzu. Oto dom na drzewie - zagnieżdżony wysoko w koronie ogromnej albizji saman. Mogę sobie tylko wyobrażać jak epickie musi być spędzenie nocy w takim miejscu. 

Tuż obok domu na drzewie znajduje się mała kuchnia na powietrzu, z której korzystają goście. Tyler proponuje krótką przekąskę, zostawia też kilka batatów dla innych ludzi, korzystających z "kuchni".
Szczerze mówiąc, nie jestem nawet głodna. Wystarczy mi energia płynąca z nowych wrażeń, z bycia w tym unikatowym środowisku i z dobrego towarzystwa. Mam wrażenie, że czekałam na coś takiego od lat. Na prawdziwą przygodę, na dzień spędzony z daleka od rutynowej pracy, internetu i smutków codzienności. 

Idziemy dalej. Tyler wpina się na największe drzewo mamey sapote jakie w życiu widziałam. Jego umiejętności nie przestają mnie inspirować. Drzewo nie ma zupełnie żadnych gałęzi aż do wysokości może 10 metrów, to jednak żaden problem dla Tylera, który po kilku sekundach jest już wysoko w koronie mamey szukając dojrzałych owoców. Mamey sapote to pyszny owoc przypominający w smaku i konsystencji gęste ciasto z dyni lub batata. 

Tyler wspinający się na mamey sapote

Następnym punktem naszej wyprawy jest działka naszego wspólnego znajomego imieniem Micah. To jeden z największych kolekcjonerów rzadkich tropikalnych owoców na wyspie. Byłam już tu kilka razy w przeszłości, ale doglądanie drzewek to zawsze wielka przyjemność. Zwłaszcza, że Micah nabył niedawno kilka moich szczepionych durianów. Tyler prowadzi mnie przez chaszcze by pokazać mi jak sobie radzi moje "potomstwo". Okrążony metalową "klatką", siedzi sobie w ziemi kilkuletni durian. Roślinka wyhodowana przeze mnie z nasionka, na której zaszczepiłam szlachetną odmianę, teraz rośnie sobie w jednym z najżyzniejszych miejsc na wyspie - król owoców - jak zwą duriana - w "Dolinie Królów". Jest to wzruszający dla mnie moment. 

Tyler pokazuje mi resztę moich drzewek. W sumie około dziesięć moich durianów zostało posadzonych na tym skrawku ziemi. Durian to specjalny owoc. To coś więcej niż jedzenie. To wydarzenie towarzyskie, rytuał, dar natury łączący ludzi w poczuciu szczęścia i radości, które uwalnia się z każdym kęsem tego boskiego pokarmu. Nawet jeśli nie będzie mi dane spróbować owoców z tych drzew, moja misja została spełniona. Durian potrafi owocować przez kilkaset lat i wykarmić wiele pokoleń. Może kiedyś, gdy mnie już nie będzie, ludzie będą wspominać sobie historię tego skąd wzięły się te drzewa. Czy ktoś w ogóle da radę uwierzyć, że to dziewczyna z Polski wyhodowała te duriany?

Po inspekcji drzewek kontynuujemy naszą przeprawę w tył doliny. 
Tyler chce zahaczyć o posesję dawnego ogrodu botanicznego. Znajdują się na niej trzy stare, ponad 30-letnie duriany. Coconut Chris, Tyler i inni od wielu lat zakradali się do tej posesji i zbierali dojrzałe owoce. Niedawno jednak ogród zyskał nową lokatorkę - Kobietę z Tajlandii, której zadaniem jest strzec cennych owoców przed głodnymi intruzami. 
Zostawiamy nasze plecaki pod drzewem i najciszej jak to tylko możliwe zaczynamy iść w kierunku drzew. Nie jest to łatwe zadanie. Teren jest bardzo nierówny, ziemia pokryta kamieniami - śladem po częstych osuwiskach. Drzewa kukui rzucają mocny cień, wszędzie leżą ogromne ilości łupin po ich orzechach, więc bardzo łatwo jest się poślizgnąć. Duriany znajdują się na stromym zboczu. Zajmuje nam kilka minut dotarcie do drzew, Tyler narzuca tempo, idziemy w całkowitej ciszy. Ja zaczynam z coraz większym trudem łapać oddech, powietrze jest wyjątkowo wilgotne i nieruchome. Wreszcie dostrzegamy złotozielone korony durianów. Nieczęsto jest mi dane widzieć tak stare drzewa. Oczywiście w Azji Południowo-Wschodniej taki widok to nic specjalnego, ale durian został stosunkowo niedawno wprowadzony na Hawaje i z tego co wiem, nie ma na wyspach drzewa starszego niż 50 lat. Biorę głęboki oddech ale nie czuję zapachu duriana. To znaczy, że cokolwiek spadło, zostało już zebrane przez Tajkę. Niemniej sprawdzamy teren wokół drzew. Wygląda na to, że dwa z nich mają jeszcze sporo owoców. Tyler mówi, że "Monthong" - jedno z tych drzew należy do tej słynnej odmiany - miał conajmniej sto owoców w tym sezonie. Cóż, tym razem nie posilimy się  cudownym durianem. Nieco rozczarowani udajemy się z powrotem do naszych plecaków. 

Tyler ma w planach wizytę u znajomego, zanim jednak tam dotrzemy, czeka mnie coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. 
- Czy kiedykolwiek pływałaś w tutejszym wodospadzie? 
Odpowiadam, że nie i w tym momencie czuję przypływ zarówno adrenaliny jak i ekscytacji. 
Wiele słyszałam o słynnym wodospadzie w dolinie. To miejsce magiczne i oczyszczające dla wielu ludzi. Najpierw jednak Tyler chce mi pokazać coś zapierającego dech w piersiach. Wchodzimy na kolejną posesję. To słynny dom, którego budowa musiała być ogromnym wyzwaniem, ma on bowiem trzy piętra i zakotwiczony jest w niemal pionowej ścianie wzgórza. Tyler zaznacza swoją obecność wydając dzikie dźwięki i krzycząc "Aloha!". Zdaje się jednak, że nikogo nie ma w domu. Z dozą niepewności podążam za Tylerem, po schodach na najwyższe piętro, uprzejmie przepraszając za najście, w razie gdyby ktoś jednak był w środku. Trzecie piętro tego "zamku", willi - kto wie jak nazwać tak niecodzienną budowlę - posiada ogromny taras z panoramą całej doliny i widokiem na ocean. Jest to najwyższy budynek w Waipio. Pośród koron drzew ukryte są inne domy, lecz z tej perspektywy można by odnieść wrażenie, że jest się jedynymi mieszkańcami doliny. Co za przywilej mieszkać w takim miejscu i codziennie budzić się z takim widokiem. 
Tyler wyjaśnia, że to miejsce kiedyś tętniło życiem, ale osoba mieszkająca teraz w tym domu nie lubi gości ani współlokatorów, jest terytorialna i samolubna. Ten dom to jej samotnia i oaza, mimo że jest zaledwie jego opiekunką a nie właścicielką. Z jakiegoś powodu zupełnie mnie to nie zaskakuje. Waipio przyciąga do siebie specyficznych ludzi, wielu z nich ma problemy z życiem w społeczeństwie i relacjami z ludźmi. Waipio to miejsce dla samotników i outsiderów. 

Tuż za domem na klifie znajduje się legendarny wodospad. Ledwie posadziłam na ziemi swój plecak a Tyler już wskoczył do pierwszego jeziorka wypełnionego krystaliczną wodą płynącą ze stoków góry Kohala. On uwielbia kąpiele w wodospadach i strumieniach. To z Tylerem odważyłam się na moją pierwszą w życiu kąpiel w strumieniu i od tamtego czasu ja również zakochałam się w tym orzeźwiającym rytuale. To jednak nie jest zwykły wodospad. Tyler mówi, że musimy wejść wyżej, po skałach, żeby dotrzeć do lepszego miejsca. Wodospad ma bowiem kilka poziomów, będących swego rodzaju półkami skalnymi, z których każda posiada swój własny basen, gdzie zbiera się woda. Niestety wygląda na to, że dotarcie do najlepszego poziomu wymaga wspinaczki po prawie pionowych ścianach skalnych. Próbuję ocenić sytuację z trudem przełykając ślinę. Nie mam jednak zbytnio czasu na przemyślenia, bo Tyler jest już na drugim poziomie i czeka aż do niego dołączę. Staram się nie patrzeć na bok ani w dół, jedynie tam gdzie stawiam stopy i chwytam się rękami. Jakoś trzymam na wodzy swój lekki lęk wysokości. Tyler wyciąga do mnie rękę w razie gdybym potrzebowała pomocy, ale zaskakująco gładko idzie mi wspinaczka po skałach. Po kilkunastu sekundach jestem na drugim poziomie i teraz czekają mnie jeszcze tylko dwa piętra do pokonania. 
Na szczycie nagrodą jest widok na wierzchołek wzgórza znajdujący się może kolejne 80 metrów nad nami. Tyler wspomina jak raz z kumplami weszli na sam szczyt, ale że to wycieczka na więcej niż jeden dzień, więc musimy zostawić to na inną okazję. Co za ulga! 
Tyler robi to co lubi najbardziej - wchodzi pod wodospad i doświadcza na własnym ciele sił natury. Tuż po nim i ja decyduję się spróbować. Jestem tu w końcu po to, by doświadczać rzeczy, których nie czuję na codzień. Kiedyś myśl o zrobieniu czegoś takiego napawałaby mnie strachem, ale nie chcę już się bać nowych rzeczy i przeżyć. Czas zacząć żyć naprawdę, póki mam ku temu okazję. 
Mam szczęście, że wodospad jest dość przystępnego rozmiaru, bo mimo tego że jestem dużo lżejsza od Tylera, udaje mi się nie stracić równowagi na mokrych kamieniach i wziąć na siebie całą siłę wodospadu. Zimna woda budzi do życia wszystkie moje zmęczone komórki. Moje myśli skupiają się tu i teraz. Nie ma miejsca na nic innego. Tylko człowiek i niepowstrzymany żywioł natury. 
Nagle dociera do mnie, że wreszcie dostaję swój upragniony od wielu lat masaż. Zaczynam się głośno śmiać. Euforia rozpiera moją duszę. Wskakuję do głębokiej wody i czuję, że mogłabym się rozpłynąć. 
Pływamy przez kilka krótkich minut, Tyler nurkuje kilka razy. Czas jednak iść. Nie ważne jak bardzo magiczne są niektóre chwile, one zawsze dobiegają końca.

Zaraz, zaraz. Czy my wracamy tą samą drogą?
O ile wspinaczka była dosyć łatwa, tak powrót po tych ścianach skalnych wydawał się nie do wykonania. Przynajmniej nie bez obrażeń. Tyler oczywiście bezproblemowo pokonuje skały. Szczęściarz - ma długie kończyny i bardzo sprawne stopy, więc dla niego taka ścieżka to żadne wyzwanie. Proponuje mi, że może mnie zanieść na dół, a ja na to, żeby dał mi chociaż szansę spróbować zejść samej. Nie jest źle. Okazuje się, że mam o wiele więcej kontroli nad własnym ciałem niż myślałam. Pomaga fakt że jestem boso dzięki czemu mogę lepiej wyczuć grunt. O własnych siłach docieram prawie na sam dół. Niestety brakuje mi kilkudziesięciu centymetrów by dosięgnąć stopą ziemi na ostatniej prostej. Tyler proponuje żebym stanęła na jego plecach. Niepewnie używam jego ciała jako ostatniego schodka, w dodatku jego skóra jest mokra i śliska tak jak i moje stopy, więc niestety tracę równowagę i ląduję na ziemi w niezbyt zgrabnym stylu. Najważniejsze jednak, że udało nam się wrócić bez szwanku. 
Ostatni raz zanurzamy się w jeziorku po czym ruszamy dalej. 


Koniec części pierwszej. 

wtorek, 9 marca 2021

Jak to jest mieć własny kawałek ziemi na Hawajach?

Od trzech lat mieszkamy na małym skrawku ziemi w Punie, południowo-wschodnim dystrykcie Dużej Wyspy. Coś, co przez długi czas zdawało się być dla nas nieosiągalnym marzeniem, niespodziewanie stało się rzeczywistością. Posiadanie działki, na której moglibyśmy posadzić nasze drzewa, stworzyć ogródek, wybudować dom, robić co tylko chcemy, bez obawy, że ktoś nam to odbierze - to dla nas szczyt komfortu i ogromny przywilej. W naszych poprzednich wyspowych doświadczeniach zawsze byliśmy zdani na łaskę innych, ograniczeni klatką wynajmowanych mieszkań, wyrzucaliśmy tysiące dolarów przez okno płacąc czynsz i rachunki... Nie mogliśmy mieć własnego ogródka, nie mogliśmy sadzić drzew. Żyliśmy jak normalni ludzie. Dni wypełnione po brzegi pracą u kogoś, by tylko móc pozostać w miejscu, które nazywaliśmy "domem". Niekończące się sprzątanie i przybywająca ilość rzeczy i roślin, na które nie było miejsca. Wygody w postaci ciepłej wody, lodówki, toalety, prądu, ścian, drzwi - konwencjonalnego dachu nad głową w pewnym momencie przestały być warte zachodu. Wiedzieliśmy, że nie ma sensu tak dalej żyć. 
Po zaledwie tygodniu od pojawienia się w naszych głowach iskierki wizji nowego życia, znaleźliśmy działkę, która stała się naszym ostatecznym domem. Po jej kupieniu nie mieliśmy kompletnie nic. W październiku 2017 przeprowadziliśmy się, z całym naszym dobytkiem i szkółką roślin w szczery las - nasz wymarzony akr tropikalnego raju. Cały pierwszy tydzień po przeprowadzce spaliśmy w naszym Jeepie. Z kotem, komarami, mrówkami ognistymi. Pamiętam, że lało niemiłosiernie. Był to początek bardzo deszczowej pory. Sam deszcz i trudne warunki nie odbierały nam jednak uczucia podekscytowania i determinacji. Czuliśmy ogromną ulgę, że wreszcie udało nam się wyrwać z pułapki naszego starego domu, miejsca, które od dłuższego czasu było źródłem ogromnych frustracji. Oto zaczynaliśmy nowy rozdział w życiu i byliśmy na niego bardzo gotowi. 

Skromne początki - jedne z głównych narzędzi - taczka i prądnica


Niestety pierwszy poranek po przeprowadzce na działkę przyniósł niespodziankę w postaci złodzieja robiącego rekonesans na naszej posesji. (Mike w tym samym czasie dokonywał ostatnich porządków w naszym starym domu i pracował pakując ostatnie rzeczy.) Siedziałam w samochodzie, jakby w półśnie, po ledwie przespanej nocy, aż nagle moim oczom ukazał się obcy czlowiek. Cóż, to Puna, region słynie z wysokiej przestępczości. Mieliśmy ogromne szczęście, że nikt nie zapuścił się na posesję wcześniej i nie ukradł rzeczy, które stopniowo przywoziliśmy. Zachowując spokój, przywitałam intruza i zapytałam czy mogę w czymś pomóc. W odpowiedzi usłyszałam oczywiście zmyśloną historię, jak można było się spodziewać po przyłapanym na gorącym uczynku złodzieju. Niewiele myśląc udałam, że uwierzyłam w jego śpiewkę i uprzejmie pozwoliłam mu się ulotnić. To wydarzenie zostawiło mnie w tak dużym strachu i szoku, że przez następny rok praktycznie nie opuszczałam naszej działki. 

Większość wstępnych prac na działce polegało na transformowaniu lasu pełnego inwazyjnych drzew, w miejsce do życia, w nasze wymarzone "gospodarstwo" i ogród. Środowisko nizinnej Puny zasadniczo różni się od okolicy w której zwykliśmy mieszkać (regionu Hamakua). Teren naszej działki pokrywa warstwa lawy z erupcji sprzed 400 lat, na której powierzchni zgromadziło się kilka centymetrów ziemi. Ta cienka warstwa skoncentrowanej materii organicznej jest niczym czarne złoto - życiodajne podłoże dla bujnej dżungli. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tego typu terenem. Nasze działania wymagały specyficznej strategii, innej niż to, do czego przyzwyczaiły nas głębokie gleby regionu Hamakua. Szybko nauczyliśmy się jednak, że skała to cenny zasób, który wymaga po prostu wydobycia i odpowiedniego wykorzystania. 
Większość początkowych prac polegało na wycinaniu drzew, wyrywaniu ich z ziemi (a raczej że skały) wraz z korzeniami, czy to za pomocą kilofa, toporu, ciężkiego metalowego pręta o nazwie o'o (bo jak spadnie ci na stopę, to na pewno będziesz krzyczeć "ooo..ooo..."), albo łańcucha przyczepionego do naszego starego Forda pick-upa. Żeby posadzić las, czasem trzeba wyciąć las. Coś co byłoby zapewne nie do pomyślenia w klimacie bardziej umiarkowanym, tutaj jest oczywistością. Drzewa rosną tu w przyspieszonym tempie i zwykle nie mają zbytniej wartości poza materią organiczną. Nasza działka porośnięta była głównie przez trzy pospolite gatunki - albizje (Falcataria moluccana), cecropie (Cecropia) i gunpowder (Terma orientalis) - te drzewa to niezwykle agresywne, szybko rosnące chwasty, które skutecznie wypierają słynne rodzime drzewa ohi'a lehua i inne rzadkie gatunki. Mike zajął się wycinką a ja z gałęzi i pni budowałam wielkie góry mulczu, które w międzyczasie stanowiły ściany prywatnosci blokujące widok naszej działki z ulicy i od wścibskich sąsiadów.  Ostatecznie ten cenny materiał organiczny zostanie rozłożony przez mikroorganizmy i utworzy nową, bogatą glebę dla drzew owocowych i innych roślin. W miejscach gdzie rosły drzewa znajdowaliśmy zagłębienia wypełnione czarną ziemią, którą dokładnie zeskrobywałam z powierzchni skał i gromadziłam wokół przyszłych grządek. Po wydobyciu cennego zasobu wypełniałam dołki kawałkami skały, by stworzyć równą powierzchnię pod budowę naszych budynków, albo szkółki z roślinami. Sortowanie skał na różne kategorie stało się codziennością a młot pneumatyczny stał się moim głównym narzędziem i towarzyszem. Trudno jest dokonać czegokolwiek na gruncie kilkusetletniej lawy bez mocnego młota pneumatycznego. Nieraz żeby posadzić jedno drzewo musieliśmy spędzić wiele godzin rozbijając mechanicznie płytę pahoehoe (rodzaj lawy), co jest niezwykle żmudnym procesem. W ciągu trzech lat przepaliliśmy trzy (chińskie) młoty pneumatyczne i popsuliśmy jeden Brute jackhammer. Jesteśmy na piątym tego typu narzędziu. 

Ukochany młot pneumatyczny

Transformacja terenu

Budowanie gór mulczu z gałęzi

Powalona cecropia - jedno z wielu drzew-chwastów na działce


Ukształtowanie terenu to jednak dość nieskomplikowany problem. Ot coś co wymaga systematycznej pracy przez wiele lat. Po trzech latach moje ogródki wyglądają nieźle i udało nam się posadzić około 25 drzew. Co jednak jeśli chodzi o budynek mieszkalny? To nieco bardziej skomplikowana kwestia. 

Można się domyślić, że nie mając zupełnie doświadczenia w budownictwie, rzeczy nie będą szły gładko. Zaraz po tym jak wprowadziliśmy się na naszą działkę, zbudowaliśmy pierwsze prymitywne zadaszenie - aneks kuchenny o powierzchni około 3mx2m. Może nieco więcej. Pomysł był niekonwencjonalny - doczepić blachę falistą do kilku drzew, które posłużą jako główne podpory, oraz pni, które ustawiliśmy na blokach cementowych. W efekcie udało nam się stworzyć koślawy dach, którego jedyną zaletą było to, że chronił przed deszczem niewiele więcej niż nasz blat, prądnicę i kuchenkę elektryczną. W tak krytycznej sytuacji, w jakiej byliśmy w ówczesnym czasie, estetyka nie była istotna. Potrzeba suchego schronienia była wystarczającą siłą sprawczą, w rezultacie w następnych kilku tygodniach rozbudowaliśmy owy dach o następne pomieszczenia - "sypialnię", "spiżarnię" i "pracownię" i tak żyliśmy przez prawie dwa lata.

Nasz szałas/dom numer 1


Ostatecznie frustracja i potrzeba czegoś lepszego doprowadziły nas do krytycznego momentu, w którym zdecydowaliśmy się rozłożyć nasz dom numer 1 ma części i podnieść standard naszego życia. O ile nasza pierwsza budowla była zrobiona w całości z materiałów z odzysku, tak dom numer 2 zawierał w sobie sporo nowego drewna z lokalnego sklepu budowlanego. Była to wciąż konstrukcja iście niekonwencjonalna, aczkolwiek zdecydowanie bardziej wytrzymała i mniej nieestetyczna. Tym razem udało nam się zadaszyć około 50m2 i nawet zabudować kilka ścian przybijając blachę falistą do drewna. Nasze nowe mieszkanie ma już nieco ponad rok i sprawia się nieźle, koszt materiałów na jego budowę przekroczył nieco ponad $1000 - kiedyś tyle kosztował nas miesięczny czynsz. Oczywiście komary i szczury (a nawet ptaki) mają wstęp nieograniczony, dach przecieka w kilku miejscach a ilekroć mamy porządną ulewę (conajmniej raz w tygodniu) deszcz zalewa wiele naszych rzeczy. Dlatego większość dobytku trzymamy w mniej lub bardziej szczelnych pojemnikach. Oczywiście dom numer 2 to tylko kolejny etap przejściowy. Krok w kierunku wymarzonego domu, konieczny etap dzięki któremu dużo się nauczyliśmy. Miejmy nadzieję niedługo będziemy w stanie zacząć pracować nad naszym ostatecznym mieszkaniem. 

Jeśli chodzi o wygody życia, które są tak powszechne w naszym cywilizowanym, konwencjonalnym świecie, udało się nam poradzić sobie bez nich. 
Odkąd przeprowadziliśmy się do naszego lasu, nie mamy ani bieżącej wody, ani stałego zasilania prądem, co dopiero lodówki, pralki czy toalety. Przed przeprowadzką nie myślałam, że dałabym radę żyć bez tych wszystkich wygód, ale jednak ostatecznie okazało się, że to nie jest nic wielkiego. Mamy szczęście, że nasz region słynie z obfitości deszczu (około 3000mm/rok), więc kwestia gromadzenia deszczówki nie stanowiła problemu. Zainwestowaliśmy w kilka pojemników IBC, które łącznie trzymają około 1000 litrów wody, do tego przez długi czas używaliśmy zwykle pojemniki na śmieci do łapania cennej deszczówki. Filtrowania wody pitnej dokonujemy za pomocą filtra Berkey, który działa doskonale. 
O dziwo po trzech latach wciąż nie zainstalowaliśmy grzejnika do wody, być może dlatego że przyzwyczailiśmy się do kąpieli w misce chlodnej deszczówki. O ile jednak w środku dnia, lub tuż po pracy, gdy ciało jest wciąż rozgrzane, niska temperatura nie stanowi problemu, tak w długie, chłodne deszczowe dni lub wieczory, trudno zdobyć się na odwagę do takiej kąpieli. 
Co do prania ubrań, a jak się można domyślić, pracując fizycznie, generuje się ogromną ilość brudnych ubrań, przez pierwsze półtora roku prałam wszystko ręcznie. W tym momencie sama się sobie dziwię, bo tuż po tym, jak odkryłam, że zamiast spędzać trzy godziny w tygodniu piorąc brudy w zimnej wodzie, mogę wysyłać męża do pralni i za nieco ponad $10 mieć wypraną i wysuszoną taką samą ilość ciuchów, doszłam do wniosku, że ręczne pranie to za duże poświęcenie. Mądra decyzja. 
Jesli chodzi o prąd to praktycznie jedynym jego źródłem jest mały generator, który włączamy kilka razy w tygodniu na kilka godzin po to by naładować nasze rozmaite baterie, power banki i urządzenia. Może kiedyś doczekam się paneli słonecznych, na razie jednak prądnica w zupełności spełnia nasze potrzeby. Oczywiście młot pneumatyczny potrzebuje mocniejszego zasilania, dlatego mamy oddzielny, większy generator przeznaczony dla bardziej wymagających narzędzi. 
Gotowanie odbywa się na kuchence propanowej, dwa palniki w zupełności mi wystarczą do wszystkiego. Lodówka okazała się czymś kompletnie zbędnym, a jej brak wręcz uwolnił mnie od dodatkowych obowiązków (niecierpię myć lodówki!) oraz zmusił mnie do gotowania codziennie świeżych posiłków. Zauważyłam, że wbrew pozorom wiele pokarmów wcale nie psuje się tak szybko, a brak lodówki zmniejsza ilość produkowanych resztek. Dodatkowo ilość owoców jakie konsumuję, pozwala mi ograniczyć się zwykle do jednego gotowanego posiłku na dzień, co zmniejsza czas spędzony w kuchni. Acha, tłusta śmietana stała się moją ulubioną przekąską - świetne, sycące źródło kalorii i pokarm, który może być przechowywany w pokojowej temperaturze tygodniami. 
To by było tyle jeśli chodzi o temat jedzenia, co jeśli chodzi o toaletę? Jak na prymitywne warunki przystało, ten aspekt życia jest esencją prostoty i funkcjonalności. Wypróżnianie się - jedna z najbardziej podstawowych, naturalnych czynności czlowieka została skomplikowana do poziomu absurdu przez naszą cywilizację. Na ten temat mogłabym napisać osobny esej, ograniczę się tutaj jednak tylko do krótkiego akapitu. Wiadro i mulcz - dwa narzędzia, które pozwalają na całkowitą higieniczność i utylizację materiału produkowanego przez każdego z nas, będącego niezwykle cennym zasobem. Odkąd przeprowadziłam się na Hawaje i zrozumiałam (tu polecam książkę "The humanure handbook", Joseph Jenkins) jakim marnotrawstwem jest obecny niemal globalny system utylizacji ludzkich odchodów, załatwianie potrzeb fizjologicznych przy użyciu konwencjonalnej ubikacji stało się dla mnie trudnym do zaakceptowania stanem rzeczy. Na szczęście po naszej przeprowadzce mogliśmy wreszcie stworzyć system, który nie jest problemem ekologicznym, a raczej rozwiązaniem. Wreszcie zaczęliśmy generować nie odpad, lecz cenny materiał organiczny - kompost - który jest źródłem pokarmu dla ekosystemu glebowego.  W skrócie, moje drzewa rosną jak na drożdżach dzięki systemowi staremu jak świat. 

Zbieranie bezcennej ziemi

Tworzenie grządek w ogródku


To by było chyba tyle jeśli chodzi o różne aspekty życia na naszym skrawku ziemi. Może się wydawać, że po trzech latach nasza sytuacja powinna być już nieco mniej prymitywna, niestety okoliczności życia nie zawsze pozwalają na robienie szybkich postępów. Dopiero ostatnio udało nam się z pomocą naszego przyjaciela-arborysty ściąć ostatnie potężne albizje, które stanowiły zagrożenie dla naszych drzew jak i sąsiadów. Stopniowo powiększamy obszar zajmowany przez ogródek, jedno po drugim, sądzimy nasze drzewa starając się zrobić to najlepiej jak to tylko możliwe. Naszym priorytetem jest budowa ogrodzenia, by zyskać ochronę przed dzikimi świniami, które kilka razy w przeszłości nawiedziły naszą działkę i dokonały zniszczeń w ogródku. Przed nami wiele godzin pracy z młotem pneumatycznym, przywożenia różnego typu materiału do wypełniania dziur na drzewa - ziemi, która wydobywana jest w innym regionie wyspy, pokruszonej skały wulkanicznej przypominającej pumeks w swojej strukturze (świetnego wypełniacza). Często największym wyzwaniem jest utrzymywanie na chodzie naszych samochodów i pił mechanicznych, bez których praktycznie niemożliwe jest dokonanie postępów w pracy. Wszystko to staramy się skoordynować z inną pracą - zarabianiem na życie, na nasze marzenia. Ostatnie trzy lata były być może największym wyzwanien mojego życia. Kompletną tranformacją i odejściem od wygód, do których byłam tak bardzo przyzwyczajona. Pasmem dni wypełnionych pracą od świtu do nocy spędzonych samotnie na działce, podczas gdy Mike pracował gdzieś indziej. Ogromną lekcją wytrzymałości, cierpliwości i pokory. Testem sprawdzającym czy to jest to o czym faktycznie marzymy. Powoli zaczynamy wychodzić na prostą, z każdym miesiącem zaczyna być łatwiej, choć do upragnionego celu wciąż daleko. Czasami zdaje się, że stoimy w miejscu, że nie udało nam się wiele osiągnąć. Ale wtedy patrzymy na zdjęcia z początku naszego nowego życia - dokonane transformacje to dowód włożonej przez nas pracy, wspomnienia z których możemy być dumni.

Jedno z moich cenniejszych drzew - zaszczepiony przeze mnie dwuletni cempedak rosnący w naszym ogrodzie

sobota, 25 sierpnia 2018

Najbardziej deszczowy dzień życia

Czasami życie chyba chce żebyś się zatrzymał. Zrobił sobie przerwę od codziennej rutyny i po prostu żył. 
Ja rzadko kiedy pozwalam sobie spowolnić. Zwłaszcza ostatnie dwa lata nadały mojemu życiu takiego tempa, że wizja oderwania się od codziennej pracy długo wydawała mi się kompletnie nierealna. Moje ciało od dawna domaga się innego traktowania ale moja uparta natura usilnie popycha mnie naprzód. Klęczenie godzinami na skałach, noszenie ciężarów, przekopywanie ziemi... Czego się nie robi w imię marzeń?! Wreszcie, po raz pierwszy w życiu pracuję dla siebie i na swoim. Moja praca nie idzie na marne. W zaledwie kilka miesięcy stworzyłam ogród, który teraz wydaje jedzenie. Stworzyłam podstawę swojego domu, ktory wybuduję wraz z mężem. Stworzyłam ponad trzysta szczepionych durianów... 

Tymczasem od czterech dni bez przerwy pada. Huragan Lane właśnie przetoczył się przez wyspy. W naszej okolicy spadły rekordowe w historii Hawajów ilości deszczu. Mieliśmy co prawda szczęście - ominęły nas huraganowe wiatry, tak więc obeszło się bez zbytniego chaosu i dewastacji. Niemniej deszcz wciąż nie ustępuje, w ostatnich 24 godzinach spadło ponad 30 cm deszczu, a to jeszcze nie koniec. Centrum Hilo jest pod wodą, jak wiele okolicznych domów. Drogi zmieniły się w strumienie, strumienie w rwące rzeki. Nie ma to jak mieszkać blisko najmokrzejszego miasta w USA. 

Już od dawna cierpię na tzw. cabin fever, z powodu nieopuszczania naszej działki (ponieważ robię za psa obronnego w razie odwiedzin złodziei), jednak teraz mój stan sięgnął kulminacji. 

Zwykle nie mam problemu z pracą w deszczu, normalnym codziennym deszczu, zwlaszcza takim który się kończy po kilku godzinach. Co innego pracować w ulewie trwającej dniami i nocami, z burzą z piorunami w tle i zimnem nieprzypominajacym tropików. (Jest środek lata a ja w tym momencie mam na sobie legginsy, spodnie nieprzemakalne, dwie bluzki i sweter - tak, oto Hawaje!) Zwłaszcza jeśli nie ma się pralki ani domu ze ścianami... Huragan Lane doprawdy zamienił się w gąbkę i z jakiegoś powodu postanowił wycisnąć całą swoją zawartość wprost nad nami. 

W takich chwilach nie mogę nie czuć ogromnego szacunku do sił natury. I jest to wielkie wyzwanie dla mnie, żeby w obliczu poczucia frustracji i bezsilności poddać się temu na co nie mam wpływu. 

Nie czuję opuszków palców. Z dziurawej blachy falistej deszcz przecieka na łóżko, na wiszące ubrania, które od kilku dni próbują wyschnąć, na narzędzia rozłożone na podłodze, bo nie ma na nie miejsca... Zapach wilgoci i pleśni. Oto hawajski dzień. 




Taro z mojego ogródka

poniedziałek, 23 lipca 2018

Nasza ziemia

- This one!!
Powiedzieliśmy wspólnie po zaledwie dwóch minutach oględzin miejsca, które miało stać się naszym ostatecznym domem, naszym "forever home". Nie było czasu na dokładne zbadanie terenu, jak zwykle byliśmy gdzieś spóźnieni, nie było to jednak potrzebne, bo samo postawienie stopy tym miejscu wystarczyło nam do podjęcia decyzji. Jeden akr gęstego lasu porastającego wulkaniczną skałę, obecność choć odrobiny ziemi... To jedyne na czym nam zależało. Był koniec czerwca zeszłego roku, wreszcie udało nam się znaleźć nasz prawdziwy dom.

10 sierpnia zaczęliśmy pracę na naszej działce. Wycinka drzew wzdłuż drogi zajęła kilka dni i była to chyba najtrudniejsza robota. O dziwo wszystko poszło dosyć gładko dzięki niesamowitym zdolnościom Mike'a i obfitości sprzętu. Jedynie jedno drzewo zachaczylo o liny wysokiego napięcia po drugiej stronie ulicy... Przez moment moje serce stanęło w gardle, bo wiedziałam że spieprzyliśmy, że trzeba wołać pogotowie elektryczne. Na szczęście nie spowodowaliśmy żadnych uszkodzeń i tym razem nam się upiekło.
Następnym krokiem było tworzenie podjazdu. Zaczęliśmy wyrąbywanie naszej dżungli. To wtedy po raz pierwszy dostałam w swoje ręce piłę mechaniczną (zasilaną na baterie) i mimo mojej niepewności (nie martwiłam sie o siebie, a raczej o narzędzie warte $1000...) zaczęłam wycinać drzewa jedno po drugim. Ograniczyłam się oczywiście do młodych, chudych drzewek, ale tych były setki. Kilka razy łańcuch został uszczypniety przez padające drzewo, przez co musiałam wołać męża na ratunek, ale ostatecznie byłam z siebie dumna, bo podołałam zadaniu. Po kilku dniach takiej roboty wreszcie wyłonił się zarys podjazdu. Spędziliśmy następne kilka dni wyciągając z ziemi masę pni z korzeniami, na jednym pniaku Mike spędził cały dzień. Byliśmy wykończeni ale i tak bardzo podekscytowani całą procedurą, bez względu na to jak bardzo prymitywne i amatorskie były nasze metody. Wiedzieliśmy, że posuwamy się naprzód i prędzej czy później to będzie nasz dom.
Przyszedł czas na wielki dzień. Dostawę czerwonego żużlu na nasz podjazd. W życiu nie widziałam z bliska takiej akcji - wielkiej ciężarówki wysypujacej takie ilości materiału. Rozprowadzenie i wyrównanie wszystkiego zajęło kolejne kilka dni. Wszystko zajmowało nieco dłużej niż myśleliśmy i powoli zaczynało być oczywiste, że w tym miesiącu nie uda nam się przeprowadzić. Tak czy inaczej nie zwolniliśmy tempa. Nie da się ukryć to był najbardziej intensywny i wykończajacy czas w moim życiu. Codziennie walczyliśmy o to, żeby to pogodzić pracę na naszej działce, oddalonej o 40 minut drogi od miejsca gdzie mieszkaliśmy, z naszą normalną pracą i pakowaniem naszych rzeczy. Sama przeprowadzka zajęła miesiąc. A było to istne szaleństwo. Jak można się spodziewać, przewóz setek (kilku tysięcy) drzewek, rozmaitych materiałów budowlanych i ogólnego dobytku w pickupie z 2 i pół metrowym bagażnikiem do miejsca, które było zaledwie częściowo wykarczowanym lasem, z niedokończonym podjazdem, to nie łatwa sprawa. Zrobiliśmy około 30 wycieczek z naszym dobytkiem w te i z powrotem. Wszystkie rzeczy upchalismy pod plandekami, w pośpiechu, bez większego przemyślenia i w duchu mieliśmy nadzieję że nikt nie pojawi się z zamiarem kradzieży pod naszą nieobecność. Mieliśmy szczęście.

Wreszcie16-go października przyszedł czas mojej pierwszej nocy na naszej ziemi. Na zawsze pożegnałam się z naszym domem w Pepeekeo, który wynajmowaliśmy przez ponad trzy lata. Wreszcie koniec tego niewygodnego życia, wiecznego braku miejsca na nasze rzeczy, wiecznego sprzątania... Roniłam łzy szczęścia opuszczając tamto miejsce! Na działce spalam w naszym jeepie. Tymczasem Mike kończył sprzątać i pakować resztkę naszych rzeczy w Pepeekeo. Te noc zapamiętam na długo. Deszcz, chłód, niewygoda, przerywany sen i ogromne zmęczenie. Żeby tego było mało, następnego ranka na naszej ziemi pojawił się intruz! Złodziej zakradł się aż do połowy naszej posesji, gdzie zaparkowany był nasz samochód i większość naszych rzeczy. Siedziałam w samochodzie kiedy nagle poczułam czyjąś obecność i wyjrzałam przez okno. I on spojrzał wtedy na mnie. Był zdecydowanie zaskoczony moim widokiem.
- How can I help you?
Powiedziałam, w odpowiedzi dostając oczywiscie wyssaną z palca historię. Udałam że uwierzyłam w to co mówił i przeprosiłam nie mogąc pomoc. Od razu się ulotnił.
Mieliśmy szczęście tym razem, ale mając w pamięci tamto zdarzenie, jak też fakt, że ta okolica roi się od złodziei, narkomanów i wszelkiego rodzaju społecznych "karaluchów", rzadko kiedy opuszczam naszą ziemię.
17 października dobiegł koniec naszej przeprowadzki. Puna stała się naszym nowym domem. Dom jako taki oczywiście musieliśmy dopiero sobie wybudować. To już oddzielna historia, która trwa do dzisiaj. Pierwszy tydzień na działce spaliśmy upchani w jeepie, z komarami i kotem. Wreszcie, jednego wyjatkowo deszczowego dnia, mając dość panujących warunków, Mike zebrał się w sobie i używając pnie ze ściętych drzew i panele dachowe z blachy falistej z odzysku (których mamy dostatek), postawił nasz pierwszy "budynek" - kuchnię. Budowa zajęła nam zaledwie kilka godzin. Byliśmy tak szczęśliwi kiedy podłączyliśmy wreszcie naszą kuchenkę do prądnicy i ugotowaliśmy pierwszy ciepły posiłek! Nie mówiąc już o tym jak niesamowite było stać mieć ten pierwszy suchy skrawek podłogi - może cztery metry kwadratowe kompletnie osłonięte przed deszczem. Po kuchni przyszedł czas na pracownię, gdzie mogliśmy przechowywać w suchych warunkach nasze narzędzia. A potem... W toku kilku następnych miesięcy rozbudowaliśmy naszą pre-tymczasową budowlę o kolejne pokoje. Moją codziennością stało się zeskrobywanie cienkiej warstwy ziemi z powierzchni skały, równanie gruntu przy użyciu młota pneumatycznego i przenoszenie skał z jednego miejsca na drugie. Do tego wciąż trwająca wycinka drzew, wycinka dżungli, odkrywanie nowych terenów naszej działki i tworzenie pierwszych ogródków. 
Nigdy w życiu nic nie dawało mi większej radości niż praca dla siebie i na swoim. Kreowanie czegoś, co będzie trwało latami. Obcowanie z naturą w jej najbardziej intymnej postaci, poprzez godziny spędzone na kolanach dotykając ziemi, wyrywając chwasty, w pocie czoła rozbijając skały. To moje ręce dotknęły (conajmniej raz) każdej ze skał które teraz tworzą fundament naszego domu.
Ktoś chyba kiedyś powiedział, że im dłużej coś kochasz tym bardziej wydaje ci się ono piękniejsze. Tak jest z naszą działką. Im dłużej tu jestem, tym łatwiej dostrzegam piękno w najprostszych rzeczach - w czerni i zapachu naszej ziemi tętniącej życiem, w drzewach-chwastach które wyrosły wysoko do nieba walcząc o promienie słońca, w dwóch starych i niekształtnych mango które ku naszemu rozczarowaniu w tym roku nie zakwitły, w śpiewie ptaków rozbrzmiewajacym każdego dnia, w zastygłej lawie sprzed 400 lat, po której codziennie stąpam...
Żyjąc tu przez ostatnie 9 miesięcy odkryłam jak bardzo niewiele potrzeba mi do szczęścia. Nie da się ukryć, moje obecne życie ogromnie różni się od tego, jak żyje większość ludzi. Nie mamy bieżącej wody, toalety, lodówki czy pralki. Nasze źródło prądu to dwa przenośne generatory. Nasz tymczasowy dom nie ma praktycznie ścian. Jakby tego było mało, internet jest potwornie wolny przez większość czasu... Ale tych kilka niedogodności to nic w porównaniu z tym, co zyskaliśmy. Codziennie budzę się z niedowierzaniem, że jestem tu, na własnym kawałku ziemi, w miejscu gdzie posadzę moje ukochane drzewa, gdzie będzie rosnąć ogród, który wykarmi mnie i moich przyjaciół. Czego można więcej chcieć?


We did it, Mike. Udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie podołać temu wyzwaniu. Najtrudniejsze już za nami. Wydostaliśmy się z pułapki płacenia czynszu, pracy po 100 godzin tygodniowo i wiecznego zamartwiania się o to co dalej. Już nie musimy szukać swojego miejsca na ziemi. Nasze marzenia się spełniają.

Mój dom


Cdn. 

środa, 21 grudnia 2016

Update - Co przyniósł miniony rok?


"She will be the queen of durian."
 - John M.


Minął prawie rok odkąd ostatni raz pisałam. Szczerze mówiąc to było do przewidzenia. Odkąd przyjechałam na Hawaje, życie nie daje mi wytchnienia. Codziennie jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle się dzieje, że raczej nigdy nie będę mieć czasu na opowiedzenie wszystkiego. Czasem jednak przychodzi ten chłodny jesienny (albo zimowy) dzień, kiedy deszcz nie chce ustać nawet na moment, kiedy po kilku godzinach pracy w przemokniętych butach i ubraniach nie ma się ochoty na nic innego poza schronieniem się w suchym domu.
Ostatnie dni przyniosły dość ekstremalną pogodę. Od rana rozbrzmiewają ostrzeżenia o powodziach i podtopieniach. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takich ilości wody. Bez wątpienia Hilo to najmokrzejsze miasto w Ameryce. Od trzech dni nie widziałam słońca. I mimo, że dochodzi południe, jest potwornie ciemno. Na szczytach dzisiaj zamiecie śnieżne. W dolinach strumienie zamieniły się w rwące potoki. Wodospady muszą wyglądać teraz naprawdę imponująco.

Na pewno miło jest zatrzymać się na chwilę i odpocząć. Pomyśleć, że ma się dach nad głową i jedzenie. Nie myśleć o tym, co będzie dalej i ile rzeczy jest do zrobienia. Zrelaksować się - coś co mi rzadko kiedy wychodzi.

Life is good. Ostatni rok przyniósł wiele niespodzianek i zwrotów wydarzeń. Nie było łatwo, ale ostatecznie chyba jesteśmy na dobrej drodze. Wreszcie czuję, że tu jest moje miejsce, że tu pasuję, że robię coś dobrego i potrzebnego. Mamy plan na przyszłość i jego realizacja to tylko kwestia pracy i czasu. Wiele już osiągnęliśmy. Ten rok był pod wieloma względami przełomowy. Poznaliśmy kilka osób, które pozytywnie zamąciły w naszym życiu, pojawiły się szanse na nowe doświadczenia i lepszą przyszłość. Choć dokąd to ostatecznie zajdzie, nie wiadomo.


Na pewno jestem bardzo dumna z siebie, bo wreszcie osiągnęłam coś co jest moje, osobiste i jest skutkiem mojej nauki i pracy. Udało mi się zaszczepić moje pierwsze drzewka. Koncentracja na chwilę obecną jest głównie na durianie, jako, że jest to bezsprzecznie najlepszy owoc na świecie!

Półroczny zaszczepiony durian

Najnowsze szczepione duriany

W dwa miesiące udało mi się wyprodukować ponad 100 szlachetnych durianów. Szczepienie drzewek owocowych to z tego co widzę dość osobliwa umiejętność, którą praktykuje bardzo niewielu entuzjastów roślin. Na naszej wyspie tylko garstce osób udało się pomyślnie zaszczepić duriana, tym bardziej dodaje mi satysfakcji świadomość własnych sukcesów. Nie da się ukryć wymaga to pewnej wiedzy i umiejętności. Nie jest łatwo, ale wszystko to kwestia praktyki. Szczepienia roślin przeprowadza się celem sklonowania osobnika o pożądanych cechach. Dokonuje się tego poprzez połączenie materiału (fragmentu gałązki) pochodzącego z jednej roślinki z siewką tego samego gatunku. Próbując wyhodować jakiś owoc z nasiona, istnieje mała szansa, że owoce w następnym pokoleniu będą wyglądały identycznie jak owoce "rodziców", ponieważ być może doszło do zapylenia i wymiany materiału genetycznego pomiędzy roślinami, dlatego żeby mieć pewność szczepi się rośliny. 
Przyznaję, że nie mam dużej znajomości podstaw jeśli chodzi o botanikę czy biologię, więc moje wytłumaczenie tego procesu może nie być najlepsze. Zanim przyjechałam na Hawaje, kompletnie mnie te kwestie nie zastanawiały i niewiele wyniosłam ze szkoły. Kolejny dowód na to, że w życiu dobrze jest być otwartym na zdobywanie nowej wiedzy i umiejętności, bo nigdy nie wiadomo co do czego się może przydać.

Udało mi się również sklonować moje pierwsze chlebowce:

Ja i moje chlebowce

Tzw. "odkład powietrzny" na gałęzi chlebowca - nowe korzenie prześwitują przez folię

Naprawdę zafascynowały mnie te wszystkie metody rozmnażania roślin. Świadomość, że można w dość prosty sposób stworzyć nowe życie, organizm, który w przeciągu kilku lat będzie w stanie wydać owoce i zaspokoić czyiś głód, jest naprawdę satysfakcjonująca. 

Tak czy inaczej, nie chcąc zanudzić nikogo tym całym botaniczną gadaniną przejdę do ciekawszych rzeczy.
  
Najbardziej niespodziewana rzecz jaka wydarzyła się w tym roku to to, że rozpoczęliśmy przygodę ze zbieraniem kokosów!

Mój mąż w koronie palmy kokosowej

Te kokosy ściągnęliśmy z jednej tylko palmy!

Dość niespodziewanie, praktycznie z dnia na dzień staliśmy się profesjonalnymi zbieraczami kokosów! Wszystko za sprawą mojego męża, który zainwestował w sprzęt do wspinania się na palmy. Nagle otworzył się przed nami zupełnie nieznany świat - świat nieprzebranej obfitości wody kokosowej i miąższu, o którym do tej pory tylko fantazjowaliśmy. Uzyskaliśmy dostęp do wielu dotychczas nieznanych miejsc, jak również zawarliśmy szereg nowych znajomości. Nie da się ukryć jest to robota, którą niewielu chciałoby wykonywać, podczas gdy jej owoce są bardzo pożądane. Żeby zdobyć kokosy trzeba się wspiąć na sam szczyt palmy i opuścić każdą kiść na ziemię za pomocą liny. W zamian za kokosy przycina się najstarsze liście palmowe i oczyszcza koronę ze zbędnego materiału, dzięki czemu palma zachowuje zdrowy wygląd i kontynuuje produkcję dobrej jakości owoców.

Z kolei zebrane kokosy zostają sprzedane na przydrożnym straganie mojej znajomej na drodze do wodospadów Akaka:

Najlepsza atrakcja turystyczna w Honomu, czyli kokosy serwowane przeze mnie ;)

Na straganie na drodze do "Akaka Falls" pracuję z przerwami już od ponad roku, tak więc nie jest to nic nowego. To co uległo dużej zmianie to moja swoboda rozmowy z ludźmi i umiejętność obsługi maczety, która - że tak to skromnie ujmę - nieraz zaskakuje ludzi. O naszym przydrożnym sklepiku powinnam napisać oddzielnego posta, bo odgrywa on dużą rolę w moim życiu. To tutaj poznałam masę ciekawych osób, to tutaj zyskałam pewność siebie i zdolność rozmawiania z najróżniejszymi ludźmi. Większość klientów to turyści przyjeżdżający z różnych krajów, więc jest naprawdę ciekawie.

Co jeszcze się wydarzyło? Być może najważniejsza rzecz to to, że wreszcie pojawiła się przed nami szansa na dostanie kawałka ziemi dla własnego użytku. Nie chcąc zapeszać, nie będę się rozpisywać na ten temat, powiem tylko, że jest to niewątpliwie nasz główny cel na tę chwilę. Posiadanie kilku akrów ziemi do własnego użytku dałoby nam szansę na posadzenie naszych drzew i stworzenie ogrodu, o którym tak bardzo marzymy. Jak dziwne jest to, że ludzie, których stać na kupienie ziemi na Hawajach rzadko kiedy cokolwiek z nią robią a ci którzy marzą o posiadaniu własnego ogrodu czy sadu nie są w stanie sobie na to pozwolić? To typowy schemat w tej części świata. Najlepsza ziemia jest marnotrawiona na przepastne, puste trawniki bogatych Amerykanów, którzy wolą spędzać czas wolny wożąc się na kosiarce i podziwiając widok na ocean zamiast hodować jedzenie. No cóż, oni nie muszą bawić się w farmerów, oni mają góry importowanego jedzenia na wyciągnięcie ręki. Takim ludziom mówię "na zdrowie". 

Ten rok przyniósł wiele dobrych rzeczy. Wydaje się, że wreszcie zdecydowaliśmy co jest naszym celem do reszty poświęciliśmy swój czas pracy nad tym, żeby go osiągnąć. I wcale nam nie przeszkadza fakt, że nie jeździmy już na plażę czy na wycieczki. Że każdego dnia staramy się dawać z siebie wszystko. It's worth it! 

Może te rzeczy to nic nadzwyczajnego. Ludzie w wielkich miastach zdają się żyć o wiele szybszym tempem. Ja tymczasem cieszę się, że wybrałam inną drogę. Choć przyszłość jest niepewna, idę naprzód. Uczę się w swoim tempie, w lekkim pośpiechu, czasem trochę za bardzo martwiąc się o przyszłość. Martwiąc się o to, gdzie posadzę swoje drzewa i czy w ogóle? Czy miesiące (lata) pracy pójdą na marne, czy jednak uda nam się stworzyć wymarzony food forest?

Nie wiem jak często uda mi się tu pisać i czy w ogóle będę w stanie kontynuować. W każdym razie dość niedawno postanowiłam założyć profil na instagramie gdzie czasami wrzucam zdjęcia z mojego codziennego życia. Jest to o wiele łatwiejsze niż pisanie starannych postów, które nigdy nie wiadomo ile ludzi faktycznie czyta.

czwartek, 14 stycznia 2016

Dolina Waipi'o



Ilekroć mowa o najpiękniejszych miejscach na wyspie Big Island, na myśl zawsze przychodzi dolina Waipi'o. Pełna spektakularnych widoków, wiecznie zielona i tętniąca życiem, uważana jest za klejnot Hawajów. Trudno dostępna i tajemnicza, jest jednym z niewielu miejsc na wyspie, gdzie jej mieszkańcy żyją w sposób tradycyjny, niektórzy wręcz prymitywny - bez bieżącej wody, prądu, internetu... Niektórzy wciąż kultywują tam tradycyjne rolnictwo, "lo'i kalo" (czyli wodne poletka taro), żyjąc w harmonii z naturą. Dolina Waipi'o to bezpieczne schronienie dla odwiecznych hawajskich tradycji, jak i dla ludzi, którzy pragną uciec przed współczesną cywilizacją.


Jedziemy na północ, wzdłuż wybrzeża Hamakua, po wschodniej stronie wyspy. Po drodze przejeżdżamy przez urokliwe, "historyczne" miasteczko Honoka'a - ostatnie większe skupisko cywilizacji, na drodze do doliny Waipi'o. Mijamy sklepy, szpital, pocztę, bank, restauracje i turystyczne sklepiki z kosztownymi pamiątkami - wszystkie dogodności cywilizacyjne, do których tak jesteśmy przyzwyczajeni. Jednak kilka mil dalej, nie ma żadnej z tych rzeczy. Jest natomiast ukryty raj, w którym tylko nieliczni decydują się zamieszkać.

Po paru minutach docieramy na miejsce. "Waipi'o Lookout". To cel podróży wielu turystów, którzy, nie decydując się na dalszą wyprawę, zadowalają się widokiem z punktu widokowego, gdzie robią kilka zdjęć po czym wracają do samochodu. By dostać się do Waipi'o należy zaopatrzyć się w samochód z napędem na cztery koła i pokonać niezwykle stromą - jedną z najbardziej stromych dróg publicznych w USA - i jedyną drogę wiodącą w dół doliny. Można też złapać okazję, lub zejść na dół pieszo. To drugie to bardzo szybki sposób na dostanie się na dół, marsz z powrotem to jednak prawdziwy wyczyn.



Szczęśliwie jesteśmy odpowiednio wyposażeni. Nieczęsto zdarza nam się okazja wycieczki do Waipi'o, dlatego tym większe podekscytowanie ale i środki ostrożności. Naszą misją na dzisiaj jest spotkanie się z naszymi znajomymi, którzy mieszkają w dolinie, oraz zdobycie kilku rzadkich egzotycznych owoców. Nie ma miejsca na awarie. Powoli i ostrożnie zjeżdżamy więc w dół napawając się widokami. Z góry widać połacie zieleni i czarną plażę, kilka domów i poletka taro. Waipi'o znajduje się na styku dwóch wulkanów: Mauna Kea od południa i Kohala od północy. Dolina to labirynt wąskich, wyboistych dróg, które gdzieniegdzie zamieniają się w niewielkie rzeki. Brak tu drogowskazów, czy świateł, a w każdym momencie twoją drogę może przekroczyć koń, albo dzik. Łatwo się zgubić i trudno odnaleźć. W dodatku mieszkańcy doliny nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do odwiedzających. Cenią sobie prywatność i przestrzeganie lokalnych zasad, czyli "kapu". Nie zmienia to jednak faktu, że Waipi'o to "dziki zachód" Hawajów. W latach 70-tych dolina było miejscem masowej produkcji marihuany i zapewne innych substancji narkotycznych. Można się tylko domyślać, że wiele ludzi wciąż hoduje swoje "pakalolo" w zakamarkach własnych ogródków. Co ciekawe, większość mieszkańców pożegnała się z niegdyś popularnym tutaj hipisowskim stylem życia i wyprowadziła do pobliskich miasteczek. Na chwilę obecną w dolinie mieszka zaledwie około 50 osób.

Główna rzeka w dolinie

Przez ten strumień biegnie droga

A jak wygląda życie w dolinie? Praktycznie każdy zajmuje się uprawą ziemi, która jest tu naprawdę żyzna - niemal czarna, sypka i bogata w materię organiczną. Jest to idealne miejsce dla hodowli wszelkich tropikalnych roślin - taro, ulu, bananów i rozmaitych drzew owocowych. Niestety Waipi'o powoli zaczyna tracić opinię nieskalanej doliny. Mrówki ogniste, które są utrapieniem w większości regionów wyspy, zaczynają docierać i tutaj, do tego roi się inwazyjnych gatunków roślin. Całe szczęście jeśli chodzi o ludzi raczej ich ubywa niż przybywa.

Typowa farma w dolinie: po lewej taro, po prawej banany




Jedną z nielicznych osób, które spędziły dobry kawał życia w Waipi'o jest miejscowa legenda - "Coconut Chris", jak go nazywają. Trudno go jednoznacznie opisać, bo Chris to nietuzinkowe zjawisko. Poświęcił on swoje życie hodowli najróżniejszych roślin, ochronie rzadkich i zapomnianych odmian oraz zbieraniu kokosów. Jest miejscowym guru jeśli chodzi o hodowanie jedzenia (a także jeśli chodzi o surowy weganizm, ale tę kwestię pozwolę sobie przemilczeć). To Chris pokazał nam jak wygląda ogrodnictwo w wersji ekstremalnej, gdzie wszelkiego rodzaju jadalne rośliny rosną razem tworząc harmonijny i nadzwyczaj produktywny "food forest". O jego ogrodzie na pewno napiszę kiedyś oddzielnego posta.

Chris i świeżo wykopane pochrzyny


Innym godnym uwagi osobnikiem, który zamieszkuje dolinę, jest nasz dobry przyjaciel Tyler. W pewnych aspektach jest jeszcze bardziej hardkorowy niż Chris. Młody i wolny, wybrał życie z daleka od udogodnień współczesnego świata. Tyler to wciąż dla mnie zagadka. Osobnik enigmatyczny i tajemniczy, przez większość czasu zaszyty gdzieś w dżungli, samotnie, czasem na krawędzi. A jednak bije z niego niesamowita radość życia, radość z prostych rzeczy, jak chociażby z rosnącego taro, albo kiełkującego nasiona, wdzięczność za miskę strawy, albo miejsce do spania. Zdarza się, że zjawi się niespodziewanie w naszym domu, jak kot, by przenocować, a następnego dnia pójść własną drogą.

Tyler i Chris 

To właśnie z nimi zamierzamy się spotkać. Przemierzając labirynt strumieni i wyboistych dróg docieramy wreszcie do punktu, gdzie niemożliwa jest dalsza jazda samochodem. Resztę drogi będziemy przemierzać pieszo. Mijamy sad kakaowy, poletka taro i zagajniki guawy, gąszcze bambusowe i kokosy. Przekraczamy rzekę, brodząc po kolana w krystalicznie czystej wodzie. Nagle słyszymy szelest w zaroślach i naszym oczom ukazuje się koń, a właściwie klacz ze źrebięciem. Przez chwilę patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy.

"Jungle meat". Tak się mówi na koninę w Waipi'o. Konie to prawdziwe szkodniki w dolinie. Ludzie czasem na nie polują.

Wreszcie docieramy na miejsce. Niewielka konstrukcja wzniesiona na palach to obecna kwatera Tylera. To nasze pierwsze odwiedziny u niego. Trudno sobie wyobrazić bardziej ustronny zakątek. Otoczony bujną roślinnością i wzgórzami, na których zboczach tu i ówdzie da się dostrzec niewielkie wodospady, wydaje się być najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Jesteśmy tam przez jakiś czas, rozmawiając i obmyślając plany na resztę dnia. Tyler pokazuje nam wyjątkowo piękny okaz prążkowanego taro i jedną z niepospolitych, hawajskich odmian bananów - uderzającego kolorem popo'ulu o czerwonej łodydze. Przez moment kontemplujemy wyjątkowo piękny dzień, szelest liści palmowych, śpiew ptaków... Chłopaki przynieśli garść liści koki, po czym oddali się rytualnemu wręcz aktowi przeżuwania. I ja postanowiłam spróbować, wykorzystując szansę na nowe doświadczenie. Szybko jednak zrozumiałam, że jeden raz będzie mi wystarczył na całe życie. Niewiele bowiem miałam w ustach równie paskudnych rzeczy...

Kwatera Tylera

Chris wybiera się do Nui z misją posadzenia rzadkich odmian taro na niemal dziewiczej ziemi. Długa wędrówka to nic. Chris zamierza spędzić tam dwa tygodnie, zabierając ze sobą jedynie plecak wypełniony materiałem roślinnym i kilkoma niezbędnymi narzędziami. Nui to jedna z dolin położonych w tamtym regionie, jedna z tych, gdzie nie mieszka nikt - idealne miejsce dla konserwacji bezcennego materiału genetycznego. My jak zwykle jesteśmy pod wrażeniem poświęcenia Chrisa. Wydaje się, że dla niego to nic takiego, to jedna z wielu takich wypraw, a mimo to zawsze jest ryzyko, że się nie wróci. Jednak on o tym nie mówi. Niecierpliwie daje nam znać, że na niego już czas.

Tymczasem my i Tyler ruszamy na poszukiwanie celu naszej podróży - owocu o nazwie keledang. Zmierzamy ku posesji naszego znajomego, Micah, który w przeciwieństwie do Chrisa i Tylera urodził się i wychował na wyspie. Micah posiada wielką kolekcję rzadkich tropikalnych roślin i jeden z najpiękniejszych skrawków ziemi na wyspie. Gdzie nie spojrzeć rosną drzewa owocowe - kakao, cytrusy, abiu, kilka gatunków i odmian durianów, jak również mój ulubiony owoc - salak. Do tego wiele innych niespotykanych roślin - okwiecona chupachupa, cherapu, rambi, kwai muk, i... keledang. Okazuje się, że mamy szczęście - keledang wreszcie po raz pierwszy obrodził owocami. Nasza ekscytacja sięga szczytu - oto kolejny nowy owoc do spróbowania! Podobny do dżakfruta, ale o wiele mniejszy. Niepozorny z wyglądu, po otworzeniu zaskoczył nas intensywnie pomarańczowym wnętrzem i wyrazistym smakiem podsyconym nutą cytrusową. Oto święty gral naszej wycieczki.

Keledang!

Dwa skromne kawałki miąższu skryte pod grubą skórą owocu.


Chupa-chupa - owoce i kwiaty


Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, udało nam się posmakować po raz pierwszy także cherapu - to spokrewniony z mangostanem owoc wielkości figi. Pozytywnie nas zaskoczył przewyższając (jak dla mnie) walorami smakowymi popularny mangostan. Zdecydowanie musimy posadzić ich tyle ile to możliwe.

Dzień dobiega końca, pora opuszczać dolinę. Ruszamy w kierunku wybrzeża, na plażę - jedną z największych na wyspie, pokrytą ciemno szarym piaskiem. Niespokojny ocean, silne fale i wiatr - to typowe warunki plażowe w Waipi'o. Dzisiaj zapewne kąpiel sobie odpuszczę - za zimno... Spacerując wzdłuż plaży obmyślamy plany na przyszłość - posadzenie zdobytych nasion, posadzenie drzew... Być może ta wyspa to idealne miejsce, by zapuścić korzenie. Bezpieczny skrawek ziemi pośrodku oceanu. Wciąż niezniszczony przez zachłanną cywilizację. Pytanie tylko jak długo, zanim natura polegnie i tutaj... Nagle moją odwagę zwraca kilka kokosów wygrzewających się na plaży. Całe szczęście mamy ze sobą maczetę. Nie zaszkodzi sprawdzić, czy coś w nich jest dobrego. Ku naszemu zaskoczeniu okazują się być w całkiem niezłym stanie. Świeży miąższ powinien zaspokoić nasz apetyt, a i woda kokosowa smakuje nie najgorzej. Niewiele jest w życiu większych przyjemności niż posiłek z kokosa na plaży.










Mahalo, Hawai'i. Dziękuję.

niedziela, 11 października 2015

Wspomnienie 1. "Zmiana"

Jak bardzo jedna decyzja może zmienić życie, nie wiedziałam, dopóki nie przyjechałam na Hawaje. Po 21 latach mojego życia, w którym każde znaczące wydarzenie wpisywało się w typowy schemat: pierwsza szkoła, druga, trzecia, studia, praca... (chociaż przerwałam po zaledwie roku, a do tego ostatniego nigdy nie doszłam.) nagle stało się coś, co kompletnie zmieniło bieg mojego życia. Prawda jest taka, że od zawsze pragnęłam zmiany. Nie mając planów, celów ani marzeń, ciężko jest podążać za wiecznie pędzącym naprzód, ku rozwojowi, ku karierze, otoczeniem. Przyjaciół nigdy nie miałam, więc nic mnie nie powstrzymywało przed wyjazdem poza obawą "czy dam sobie radę?".

Nigdy nie podróżowałam samodzielnie, ani do innego miasta ani tym bardziej do innego kraju. Co więcej, byłam niezwykle niesamodzielna i strachliwa. Angielski nigdy nie był moją mocną stroną, komunikacja z ludźmi tym bardziej... Teraz natomiast czekało mnie wyzwanie życia - samotna podróż do Ameryki. A żeby tylko... Na Hawaje! "Czy to nie jest przypadkiem gdzieś po drugiej stronie globu?" - myślałam. Wszystko wskazywało, że raczej sobie nie poradzę, a jednak decyzję podjęłam bez wahania. Wiedziałam, że nie mogę inaczej, że nie byłabym "fair" wobec siebie, gdybym się wycofała. Po latach czekania i niepewności. Teraz albo nigdy, jak to mówią.

Ku mojemu niedowierzaniu, wszystko poszło nadzwyczaj gładko. Mimo moich potężnych obaw, wizę dostałam bez problemu. A i sama podróż przebiegła bez większych komplikacji. Miałam szczęście znaleźć towarzyszkę podróży, z którą pomocą pomyślnie przeszłam labirynt lotniska we Frankfurcie. Gdybym była tam sama, prawdopodobnie byłby to koniec mojej wycieczki. Niestety w Los Angeles, gdzie czekała mnie druga przesiadka, nasze drogi się rozeszły i od tego momentu musiałam sobie radzić sama. Czasu na znalezienie właściwego terminalu nie miałam dużo, a czekała mnie jeszcze rozmowa z celnikiem, do którego należała ostateczna decyzja o przepuszczeniu mnie przez granicę. Nie zrozumiałam połowy z tego, o co mnie zapytał, więc kiedy, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałam "Welcome to America", ogarnęła mnie prawdopodobnie największa w życiu ulga. To jednak nie był koniec, byłam na jednym z większych lotnisk na świecie i musiałam dostać się do innego terminalu. Zapytałam o drogę i poszłam w zupełnie innym kierunku, niż mi wskazano. Zapytałam o drogę jeszcze raz i dopiero tym razem zrozumiałam, gdzie się udać. W końcu, po długim marszu, po ostatniej kontroli bagażu (a miałam ze sobą tylko bagaż podręczny) dotarłam do mojej hali odlotów. Cel: Kona, Hawaje. Została mi może godzina czekania. A potem jeszcze tylko 6 godzin lotu. Po 11-godzinnym locie z Niemiec do LA i kompletnym braku snu od ponad 30 godzin (noc wcześniej nie zmrużyłam oka), byłam szczęśliwa mogąc po prostu czekać i nie martwić się o nic innego. Moje traumatyczne doświadczenie z lotniskami dobiegało końca i było mi wręcz już wszystko jedno, czy ten samolot faktycznie doleci do celu. Słońce było wciąż na niebie. Wydawało się nie ruszać z miejsca.

Ostatni lot przebiegł bez większych niespodzianek. Obok mnie siedziały dwie bardzo roześmiane (żeby nie powiedzieć głośne), Amerykanki, których obecność skutecznie rozwiała moje marzenie o śnie. No cóż, będę mieć dużo czasu na sen, kiedy to wszystko dobiegnie końca. Przez okno widać było ocean. I niebo usiane chmurami. I popołudniowe słońce. Nie wiedziałam, która godzina, czas jakby przestał istnieć. I nagle dotarło do mnie, co robię i gdzie jestem. Jak bardzo daleko jestem od domu, a z każdą sekundą jeszcze dalej i dalej. Dokąd ja lecę i dlaczego? Co mnie tam czeka? I czy uda mi się wrócić?

Niebo zaczęło zmieniać kolory, ściemniał ocean, samolot zniżał lot. Słońce chyliło się ku zachodowi. Niespodziewanie z chmur wynurzył się ciemny kształt. Oto i jest - Big Island. Ostateczny cel podróży. Już za chwilę będzie po wszystkim. Samolot schodził niżej i niżej. Słońce wreszcie zniknęło za horyzontem. Najdłuższy dzień mojego życia dobiegał końca.

Gdy tylko wydostałam się z samolotu uderzyła mnie fala gorąca. Mimo, że nadchodził zmrok, powietrze było duszne i wilgotne. Lotnisko było naprawdę niewielkich rozmiarów, dominowała w większości niezadaszona, niska zabudowa. Z łatwością udało mi się znaleźć drogę do wyjścia. Szłam powoli zastanawiając się co dalej. Wreszcie, nie mając siły na nic innego, usiadłam na ławce i dałam się ponieść myślom...

Nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłam. Jeszcze tego samego dnia, 24 godziny wcześniej, opuszczałam swój pokój i dom, w którym spędziłam większość życia. W drodze do lotniska mijałam znajome mi miejsca, drogi, którymi chodziłam wielokrotnie... Każdy mówił moim językiem. Jak proste zdawało się być to życie!

Wtedy jeszcze wierzyłam, że wrócę. Jednak moje przyszłe wybory zamknęły tę drogę. Chcąc nie chcąc, Hawaje stały się moim nowym domem. I mimo iż być może nigdy nie poczuję się tu naprawdę jak w domu, powoli przyzwyczaiłam się i do języka, i do ludzi, i do samego miejsca - tropikalnej wyspy pośrodku wielkiego oceanu. Hawaje nauczyły mnie wiele. Być może więcej niż życie w Polsce kiedykolwiek by mnie nauczyło. Szczęśliwie udało mi się odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

Zadanie wykonane. Cel osiągnięty.


Zachód słońca nad Pacyfikiem