wtorek, 9 marca 2021

Jak to jest mieć własny kawałek ziemi na Hawajach?

Od trzech lat mieszkamy na małym skrawku ziemi w Punie, południowo-wschodnim dystrykcie Dużej Wyspy. Coś, co przez długi czas zdawało się być dla nas nieosiągalnym marzeniem, niespodziewanie stało się rzeczywistością. Posiadanie działki, na której moglibyśmy posadzić nasze drzewa, stworzyć ogródek, wybudować dom, robić co tylko chcemy, bez obawy, że ktoś nam to odbierze - to dla nas szczyt komfortu i ogromny przywilej. W naszych poprzednich wyspowych doświadczeniach zawsze byliśmy zdani na łaskę innych, ograniczeni klatką wynajmowanych mieszkań, wyrzucaliśmy tysiące dolarów przez okno płacąc czynsz i rachunki... Nie mogliśmy mieć własnego ogródka, nie mogliśmy sadzić drzew. Żyliśmy jak normalni ludzie. Dni wypełnione po brzegi pracą u kogoś, by tylko móc pozostać w miejscu, które nazywaliśmy "domem". Niekończące się sprzątanie i przybywająca ilość rzeczy i roślin, na które nie było miejsca. Wygody w postaci ciepłej wody, lodówki, toalety, prądu, ścian, drzwi - konwencjonalnego dachu nad głową w pewnym momencie przestały być warte zachodu. Wiedzieliśmy, że nie ma sensu tak dalej żyć. 
Po zaledwie tygodniu od pojawienia się w naszych głowach iskierki wizji nowego życia, znaleźliśmy działkę, która stała się naszym ostatecznym domem. Po jej kupieniu nie mieliśmy kompletnie nic. W październiku 2017 przeprowadziliśmy się, z całym naszym dobytkiem i szkółką roślin w szczery las - nasz wymarzony akr tropikalnego raju. Cały pierwszy tydzień po przeprowadzce spaliśmy w naszym Jeepie. Z kotem, komarami, mrówkami ognistymi. Pamiętam, że lało niemiłosiernie. Był to początek bardzo deszczowej pory. Sam deszcz i trudne warunki nie odbierały nam jednak uczucia podekscytowania i determinacji. Czuliśmy ogromną ulgę, że wreszcie udało nam się wyrwać z pułapki naszego starego domu, miejsca, które od dłuższego czasu było źródłem ogromnych frustracji. Oto zaczynaliśmy nowy rozdział w życiu i byliśmy na niego bardzo gotowi. 

Skromne początki - jedne z głównych narzędzi - taczka i prądnica


Niestety pierwszy poranek po przeprowadzce na działkę przyniósł niespodziankę w postaci złodzieja robiącego rekonesans na naszej posesji. (Mike w tym samym czasie dokonywał ostatnich porządków w naszym starym domu i pracował pakując ostatnie rzeczy.) Siedziałam w samochodzie, jakby w półśnie, po ledwie przespanej nocy, aż nagle moim oczom ukazał się obcy czlowiek. Cóż, to Puna, region słynie z wysokiej przestępczości. Mieliśmy ogromne szczęście, że nikt nie zapuścił się na posesję wcześniej i nie ukradł rzeczy, które stopniowo przywoziliśmy. Zachowując spokój, przywitałam intruza i zapytałam czy mogę w czymś pomóc. W odpowiedzi usłyszałam oczywiście zmyśloną historię, jak można było się spodziewać po przyłapanym na gorącym uczynku złodzieju. Niewiele myśląc udałam, że uwierzyłam w jego śpiewkę i uprzejmie pozwoliłam mu się ulotnić. To wydarzenie zostawiło mnie w tak dużym strachu i szoku, że przez następny rok praktycznie nie opuszczałam naszej działki. 

Większość wstępnych prac na działce polegało na transformowaniu lasu pełnego inwazyjnych drzew, w miejsce do życia, w nasze wymarzone "gospodarstwo" i ogród. Środowisko nizinnej Puny zasadniczo różni się od okolicy w której zwykliśmy mieszkać (regionu Hamakua). Teren naszej działki pokrywa warstwa lawy z erupcji sprzed 400 lat, na której powierzchni zgromadziło się kilka centymetrów ziemi. Ta cienka warstwa skoncentrowanej materii organicznej jest niczym czarne złoto - życiodajne podłoże dla bujnej dżungli. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tego typu terenem. Nasze działania wymagały specyficznej strategii, innej niż to, do czego przyzwyczaiły nas głębokie gleby regionu Hamakua. Szybko nauczyliśmy się jednak, że skała to cenny zasób, który wymaga po prostu wydobycia i odpowiedniego wykorzystania. 
Większość początkowych prac polegało na wycinaniu drzew, wyrywaniu ich z ziemi (a raczej że skały) wraz z korzeniami, czy to za pomocą kilofa, toporu, ciężkiego metalowego pręta o nazwie o'o (bo jak spadnie ci na stopę, to na pewno będziesz krzyczeć "ooo..ooo..."), albo łańcucha przyczepionego do naszego starego Forda pick-upa. Żeby posadzić las, czasem trzeba wyciąć las. Coś co byłoby zapewne nie do pomyślenia w klimacie bardziej umiarkowanym, tutaj jest oczywistością. Drzewa rosną tu w przyspieszonym tempie i zwykle nie mają zbytniej wartości poza materią organiczną. Nasza działka porośnięta była głównie przez trzy pospolite gatunki - albizje (Falcataria moluccana), cecropie (Cecropia) i gunpowder (Terma orientalis) - te drzewa to niezwykle agresywne, szybko rosnące chwasty, które skutecznie wypierają słynne rodzime drzewa ohi'a lehua i inne rzadkie gatunki. Mike zajął się wycinką a ja z gałęzi i pni budowałam wielkie góry mulczu, które w międzyczasie stanowiły ściany prywatnosci blokujące widok naszej działki z ulicy i od wścibskich sąsiadów.  Ostatecznie ten cenny materiał organiczny zostanie rozłożony przez mikroorganizmy i utworzy nową, bogatą glebę dla drzew owocowych i innych roślin. W miejscach gdzie rosły drzewa znajdowaliśmy zagłębienia wypełnione czarną ziemią, którą dokładnie zeskrobywałam z powierzchni skał i gromadziłam wokół przyszłych grządek. Po wydobyciu cennego zasobu wypełniałam dołki kawałkami skały, by stworzyć równą powierzchnię pod budowę naszych budynków, albo szkółki z roślinami. Sortowanie skał na różne kategorie stało się codziennością a młot pneumatyczny stał się moim głównym narzędziem i towarzyszem. Trudno jest dokonać czegokolwiek na gruncie kilkusetletniej lawy bez mocnego młota pneumatycznego. Nieraz żeby posadzić jedno drzewo musieliśmy spędzić wiele godzin rozbijając mechanicznie płytę pahoehoe (rodzaj lawy), co jest niezwykle żmudnym procesem. W ciągu trzech lat przepaliliśmy trzy (chińskie) młoty pneumatyczne i popsuliśmy jeden Brute jackhammer. Jesteśmy na piątym tego typu narzędziu. 

Ukochany młot pneumatyczny

Transformacja terenu

Budowanie gór mulczu z gałęzi

Powalona cecropia - jedno z wielu drzew-chwastów na działce


Ukształtowanie terenu to jednak dość nieskomplikowany problem. Ot coś co wymaga systematycznej pracy przez wiele lat. Po trzech latach moje ogródki wyglądają nieźle i udało nam się posadzić około 25 drzew. Co jednak jeśli chodzi o budynek mieszkalny? To nieco bardziej skomplikowana kwestia. 

Można się domyślić, że nie mając zupełnie doświadczenia w budownictwie, rzeczy nie będą szły gładko. Zaraz po tym jak wprowadziliśmy się na naszą działkę, zbudowaliśmy pierwsze prymitywne zadaszenie - aneks kuchenny o powierzchni około 3mx2m. Może nieco więcej. Pomysł był niekonwencjonalny - doczepić blachę falistą do kilku drzew, które posłużą jako główne podpory, oraz pni, które ustawiliśmy na blokach cementowych. W efekcie udało nam się stworzyć koślawy dach, którego jedyną zaletą było to, że chronił przed deszczem niewiele więcej niż nasz blat, prądnicę i kuchenkę elektryczną. W tak krytycznej sytuacji, w jakiej byliśmy w ówczesnym czasie, estetyka nie była istotna. Potrzeba suchego schronienia była wystarczającą siłą sprawczą, w rezultacie w następnych kilku tygodniach rozbudowaliśmy owy dach o następne pomieszczenia - "sypialnię", "spiżarnię" i "pracownię" i tak żyliśmy przez prawie dwa lata.

Nasz szałas/dom numer 1


Ostatecznie frustracja i potrzeba czegoś lepszego doprowadziły nas do krytycznego momentu, w którym zdecydowaliśmy się rozłożyć nasz dom numer 1 ma części i podnieść standard naszego życia. O ile nasza pierwsza budowla była zrobiona w całości z materiałów z odzysku, tak dom numer 2 zawierał w sobie sporo nowego drewna z lokalnego sklepu budowlanego. Była to wciąż konstrukcja iście niekonwencjonalna, aczkolwiek zdecydowanie bardziej wytrzymała i mniej nieestetyczna. Tym razem udało nam się zadaszyć około 50m2 i nawet zabudować kilka ścian przybijając blachę falistą do drewna. Nasze nowe mieszkanie ma już nieco ponad rok i sprawia się nieźle, koszt materiałów na jego budowę przekroczył nieco ponad $1000 - kiedyś tyle kosztował nas miesięczny czynsz. Oczywiście komary i szczury (a nawet ptaki) mają wstęp nieograniczony, dach przecieka w kilku miejscach a ilekroć mamy porządną ulewę (conajmniej raz w tygodniu) deszcz zalewa wiele naszych rzeczy. Dlatego większość dobytku trzymamy w mniej lub bardziej szczelnych pojemnikach. Oczywiście dom numer 2 to tylko kolejny etap przejściowy. Krok w kierunku wymarzonego domu, konieczny etap dzięki któremu dużo się nauczyliśmy. Miejmy nadzieję niedługo będziemy w stanie zacząć pracować nad naszym ostatecznym mieszkaniem. 

Jeśli chodzi o wygody życia, które są tak powszechne w naszym cywilizowanym, konwencjonalnym świecie, udało się nam poradzić sobie bez nich. 
Odkąd przeprowadziliśmy się do naszego lasu, nie mamy ani bieżącej wody, ani stałego zasilania prądem, co dopiero lodówki, pralki czy toalety. Przed przeprowadzką nie myślałam, że dałabym radę żyć bez tych wszystkich wygód, ale jednak ostatecznie okazało się, że to nie jest nic wielkiego. Mamy szczęście, że nasz region słynie z obfitości deszczu (około 3000mm/rok), więc kwestia gromadzenia deszczówki nie stanowiła problemu. Zainwestowaliśmy w kilka pojemników IBC, które łącznie trzymają około 1000 litrów wody, do tego przez długi czas używaliśmy zwykle pojemniki na śmieci do łapania cennej deszczówki. Filtrowania wody pitnej dokonujemy za pomocą filtra Berkey, który działa doskonale. 
O dziwo po trzech latach wciąż nie zainstalowaliśmy grzejnika do wody, być może dlatego że przyzwyczailiśmy się do kąpieli w misce chlodnej deszczówki. O ile jednak w środku dnia, lub tuż po pracy, gdy ciało jest wciąż rozgrzane, niska temperatura nie stanowi problemu, tak w długie, chłodne deszczowe dni lub wieczory, trudno zdobyć się na odwagę do takiej kąpieli. 
Co do prania ubrań, a jak się można domyślić, pracując fizycznie, generuje się ogromną ilość brudnych ubrań, przez pierwsze półtora roku prałam wszystko ręcznie. W tym momencie sama się sobie dziwię, bo tuż po tym, jak odkryłam, że zamiast spędzać trzy godziny w tygodniu piorąc brudy w zimnej wodzie, mogę wysyłać męża do pralni i za nieco ponad $10 mieć wypraną i wysuszoną taką samą ilość ciuchów, doszłam do wniosku, że ręczne pranie to za duże poświęcenie. Mądra decyzja. 
Jesli chodzi o prąd to praktycznie jedynym jego źródłem jest mały generator, który włączamy kilka razy w tygodniu na kilka godzin po to by naładować nasze rozmaite baterie, power banki i urządzenia. Może kiedyś doczekam się paneli słonecznych, na razie jednak prądnica w zupełności spełnia nasze potrzeby. Oczywiście młot pneumatyczny potrzebuje mocniejszego zasilania, dlatego mamy oddzielny, większy generator przeznaczony dla bardziej wymagających narzędzi. 
Gotowanie odbywa się na kuchence propanowej, dwa palniki w zupełności mi wystarczą do wszystkiego. Lodówka okazała się czymś kompletnie zbędnym, a jej brak wręcz uwolnił mnie od dodatkowych obowiązków (niecierpię myć lodówki!) oraz zmusił mnie do gotowania codziennie świeżych posiłków. Zauważyłam, że wbrew pozorom wiele pokarmów wcale nie psuje się tak szybko, a brak lodówki zmniejsza ilość produkowanych resztek. Dodatkowo ilość owoców jakie konsumuję, pozwala mi ograniczyć się zwykle do jednego gotowanego posiłku na dzień, co zmniejsza czas spędzony w kuchni. Acha, tłusta śmietana stała się moją ulubioną przekąską - świetne, sycące źródło kalorii i pokarm, który może być przechowywany w pokojowej temperaturze tygodniami. 
To by było tyle jeśli chodzi o temat jedzenia, co jeśli chodzi o toaletę? Jak na prymitywne warunki przystało, ten aspekt życia jest esencją prostoty i funkcjonalności. Wypróżnianie się - jedna z najbardziej podstawowych, naturalnych czynności czlowieka została skomplikowana do poziomu absurdu przez naszą cywilizację. Na ten temat mogłabym napisać osobny esej, ograniczę się tutaj jednak tylko do krótkiego akapitu. Wiadro i mulcz - dwa narzędzia, które pozwalają na całkowitą higieniczność i utylizację materiału produkowanego przez każdego z nas, będącego niezwykle cennym zasobem. Odkąd przeprowadziłam się na Hawaje i zrozumiałam (tu polecam książkę "The humanure handbook", Joseph Jenkins) jakim marnotrawstwem jest obecny niemal globalny system utylizacji ludzkich odchodów, załatwianie potrzeb fizjologicznych przy użyciu konwencjonalnej ubikacji stało się dla mnie trudnym do zaakceptowania stanem rzeczy. Na szczęście po naszej przeprowadzce mogliśmy wreszcie stworzyć system, który nie jest problemem ekologicznym, a raczej rozwiązaniem. Wreszcie zaczęliśmy generować nie odpad, lecz cenny materiał organiczny - kompost - który jest źródłem pokarmu dla ekosystemu glebowego.  W skrócie, moje drzewa rosną jak na drożdżach dzięki systemowi staremu jak świat. 

Zbieranie bezcennej ziemi

Tworzenie grządek w ogródku


To by było chyba tyle jeśli chodzi o różne aspekty życia na naszym skrawku ziemi. Może się wydawać, że po trzech latach nasza sytuacja powinna być już nieco mniej prymitywna, niestety okoliczności życia nie zawsze pozwalają na robienie szybkich postępów. Dopiero ostatnio udało nam się z pomocą naszego przyjaciela-arborysty ściąć ostatnie potężne albizje, które stanowiły zagrożenie dla naszych drzew jak i sąsiadów. Stopniowo powiększamy obszar zajmowany przez ogródek, jedno po drugim, sądzimy nasze drzewa starając się zrobić to najlepiej jak to tylko możliwe. Naszym priorytetem jest budowa ogrodzenia, by zyskać ochronę przed dzikimi świniami, które kilka razy w przeszłości nawiedziły naszą działkę i dokonały zniszczeń w ogródku. Przed nami wiele godzin pracy z młotem pneumatycznym, przywożenia różnego typu materiału do wypełniania dziur na drzewa - ziemi, która wydobywana jest w innym regionie wyspy, pokruszonej skały wulkanicznej przypominającej pumeks w swojej strukturze (świetnego wypełniacza). Często największym wyzwaniem jest utrzymywanie na chodzie naszych samochodów i pił mechanicznych, bez których praktycznie niemożliwe jest dokonanie postępów w pracy. Wszystko to staramy się skoordynować z inną pracą - zarabianiem na życie, na nasze marzenia. Ostatnie trzy lata były być może największym wyzwanien mojego życia. Kompletną tranformacją i odejściem od wygód, do których byłam tak bardzo przyzwyczajona. Pasmem dni wypełnionych pracą od świtu do nocy spędzonych samotnie na działce, podczas gdy Mike pracował gdzieś indziej. Ogromną lekcją wytrzymałości, cierpliwości i pokory. Testem sprawdzającym czy to jest to o czym faktycznie marzymy. Powoli zaczynamy wychodzić na prostą, z każdym miesiącem zaczyna być łatwiej, choć do upragnionego celu wciąż daleko. Czasami zdaje się, że stoimy w miejscu, że nie udało nam się wiele osiągnąć. Ale wtedy patrzymy na zdjęcia z początku naszego nowego życia - dokonane transformacje to dowód włożonej przez nas pracy, wspomnienia z których możemy być dumni.

Jedno z moich cenniejszych drzew - zaszczepiony przeze mnie dwuletni cempedak rosnący w naszym ogrodzie