poniedziałek, 21 czerwca 2021

Dzień w dolinie Waipi'o, część 1

Czasami kiedy czegoś bardzo chcemy, wystarczy odrobina inicjatywy, by to się spełniło. Od dłuższego czasu rutyna codziennej pracy zaczynała mi coraz bardziej ciążyć. Gasła we mnie radość życia, ciągnące się miesiącami projekty bez zakończenia i nagromadzenie obowiązków było źródłem stresu i zmęczenia. Jakby znikąd i zupełnie nieproszone nadeszły moje 29 urodziny - niby nic takiego, ot kolejny dzień. Nic nie zapowiadało celebracji ani odpoczynku. A jednak. Tym razem zdecydowałam, że musi być inaczej. Dzień po moich urodzinach pojawiła się propozycja wycieczki do doliny Waipi'o. Coś, o czym do tej pory tylko fantazjowałam miało szansę stać się rzeczywistością.

Waipi'o - słynna, legendarna i dla wielu ludzi święta dolina na północno-wschodnim krańcu Big Island. Miejsce, do którego nie da się łatwo dostać ani zbyt łatwo opuścić. Byłam tu zaledwie kilka razy, zawsze czując się niemal niczym intruz, a przynajmniej nieproszony gość. Na szczęście tym razem stąpałam po tej szczególnej ziemi nieco pewniejszą stopą. 
Wszystko dzięki mojemu towarzyszowi wycieczki - Tylerowi - który zna niemal każdy skrawek Waipio, oraz moim durianom, które od niedawna rosną w tej dolinie. 

Piąta rano - pobudka. Czas wstać i spieszyć się na autobus, który dowiezie mnie z HPP do Hilo. Mike wykręcił się od wycieczki, więc skoro nie jeżdżę samochodem, musiałam wykombinować sobie inny transport. Szczęśliwie przystanek jest zaledwie 20 minut marszu od naszego domu, z trzema autobusami do Hilo na dzień.
Jeszcze ciemno, wstaję, po zaledwie trzech godzinach snu, popychana do życia adrenaliną i podekscytowaniem. Oto dzień, o którym fantazjowałam latami. Wymarzona wyprawa na łono natury z najlepszym możliwym przewodnikiem. Lekki deszcz. Obmywam twarz zimną wodą, myję zęby, zabieram swój mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i wybywam.

Szary, wilgotny poranek. Powoli rozbrzmiewają ptaki, cichną żaby coqui. Pieją koguty. Drobny deszcz pomaga mi się wybudzić. Czekam na przystanku około pół godziny. Wreszcie przyjeżdża autobus, zaledwie kilka pasażerów wybiera się w ich codzienną drogę do Hilo. Głośne rozmowy i brudne szyby w rozklekotanym autobusie rodem z lat 80tych. 

W Hilo spotykam Tylera i do Waipio pojedziemy już razem. Mam lekkie poczucie winy, że musiał po mnie przyjechać aż z Ninole (pół godziny na północ od Hilo), ale to było jedyne praktyczne rozwiązanie. Całą ponad godzinną drogę wypełniamy rozmowami - o durianach (tradycyjnie), o naszych kontuzjach, o leczniczych roślinach, o pracy, problemach, planach i celach.
Jedna po drugiej mijamy okoliczne wioski rozsiane wzdłuż wybrzeża: Pauka'a, Papaikou, Pepeekeo (gdzie kiedyś mieszkaliśmy z Mikiem przez cztery lata), Honomu (gdzie zwykłam pracować na straganie sprzedając kokosy), Hakalau (gdzie z Mikiem jeździmy pracować na farmie raz w tygodniu), Umauma, Ninole, Papaaloa, Laupahoehoe, Ookala, Paauilo (mój pierwszy dom na Hawajach), Honoka'a i wreszcie Kukuihaele i punkt widokowy Waipio. 

8:30. Oto prawdziwy początek naszej wycieczki. Zostawiamy samochód na parkingu przy punkcie widokowym. Wstęp do doliny mają jedynie samochody z napędem na cztery koła albo piesi. 

Tyler łapie okazję w postaci znajomego mieszkańca doliny - Carla. Carl to typowy miejscowy, hawajska krew i ewidentnie ciężko pracujący człowiek - jego stary pickup po brzegi wypełniony piłami mechanicznymi, podkaszarką i innymi narzędziami. Tyler zasiada na tyłach samochodu, a ja obok Carla z przodu. Przedstawiam się i próbuję zagadać ale Carl się uśmiecha ale nie jest zbyt rozmowny. No cóż, być może lepiej skupić się na widokach. Oto powoli toczymy się po najbardziej stromej drodze asfaltowej w USA. Po prawej stronie widać dolinę, z rzeką ciągnącą się ospale do oceanu, czarną plażą i niezliczonymi odcieniami zieleni. Dolina Waipio leży pośrodku dwóch zboczy wulkanów - Kohali od północy - najstarszego wulkanu Big Island - i Mauna Kea od południa. 

Po jakichś dziesięciu minutach jesteśmy wreszcie na dole.
Ruszamy w kierunku plaży. Mijamy poletka taro, bananowce, wodne rośliny jak papirus i masę innych, których nazw nie znam. Nad nami rozpościerają się ciemne korony kukui, fikusów i drzew monkeypod. Mijamy dzikie konie powolnie spacerujące główną drogą kompletnie niezaciekawione nowymi przybyszami. Tyler taszczy ze sobą boogie board i wiosło. W planach jest kajakowanie i body surfing.

Nagle bryza morska wdziera się do moich płuc. Zapach, którego często nie czuję. Przepastny ocean rozciągający się na kilka tysięcy kilometrów nim dosięgnie lądu.
Tyler odbywa pogawędkę z surferem z Anglii. Kompletnie nic nie rozumiem z tego co mówią. Ocean, fale, pływy morskie - nieznany mi slang surferski. Woda wygląda dziś wyjątkowo spokojnie. Mówią, że zły czas na surfing, za to dla mnie to dobry nius - idealne warunki dla kiepskiego pływaka jak ja. 

Drzewa ironwood przy plaży


Wkraczamy w dżunglę. Linia brzegowa porośnięta jest drzewami ironwood, fałszywymi kamani z przebarwiającymi się na czerwono liśćmi, halą (Pandanus tectorius) i naupaką.
Nagle trafiamy na czyjeś domostwo. Tyler mówi, że to tu obywają się slynne imprezy w dolinie - muzyka, tańce i tak dalej. 
Z wnętrza domu dobiegają szorstkie męskie głosy. Wchodzimy na moment, Tyler chce się przywitać z kumplami. Jeden z nich to właściciel tego lokalu.

- poznajcie moją przyjaciółkę Maję. Jest ekspertem ogrodnictwa.
- haha, nauczyłam się od niego.
- świetnie! My lubimy ogrodników!

Po krótkiej pogawędce. Tyler wydobywa z krzaków swój kajak. Dopiero w tym momencie dociera do mnie, że zaraz będziemy płynąć kajakiem w górę rzeki. Woda jest płytka i spokojna. To wręcz idealne warunki do nauki. Dotychczas moje doświadczenie z kajakami kończyło się na jednej przygodzie podczas Sylwestra kilka lat temu, kiedy chcąc nie chcąc braliśmy udział w pływaniu po zatoce Hilo celem oglądania na wodzie pokazu fajerwerków. Było to niezbyt przyjemne doświadczenie - pamiętam jak bardzo było mi zimno, padał deszcz, dupa zmokła od zimnej wody morskiej. Nigdy więcej! Wraz z Mikiem niecierpliwie czekaliśmy na koniec tego "niezapomnianego" wydarzenia. 
Tym razem jednak okoliczności były magiczne. Tyler to zaprawiony w bojach, doświadczony i niezwykle zdolny osobnik. Trudno było mi się pozbyć wrażenia, że kajakowanie ze mną przy tak łagodnych warunkach było dla niego nudne, tym bardziej, że wiosłowanie nie szło mi zbyt gładko. Z tego powodu jeszcze mocniej doceniałam jego inicjatywę, by zapewnić mi tego typu doświadczenie. Mieliśmy tylko jedno wiosło, więc się wymienialiśmy. Woda była płaska, wolno płynąca i niemal przezroczysta. Brzegi rzeki porastała gęsta roślinność. Do trzcin przylepione były jasnoróżowe jajka ślimaków jabłkowych - jednego z lokalnych szkodników. Ciszę w dolinie zakłócały jedynie nasze rozmowy i plusk wody mąconej wiosłem. Nad nami górowały szare chmury, jednak nie zapowiadało się na deszcz. 

Rzeka w Waipi'o

Po kajakowaniu wskoczyliśmy do oceanu. Ja z niepewnością lecz i odwagą. Starałam się jak tylko mogłam naśladować ruchy Tylera i jego interakcję z oceanem. To w jaki sposób wskakiwał w fale, wyczekiwał na właściwy moment... Nie da się jednak ukryć, że była między nami ogromna przepaść w umiejętnościach pływackich i determinacji. Fale oceanu szybo stały się dla mnie zbyt silne. Kilka razy zostałam wciągnięta pod wodę, kilka razy stanęłam oko w oko z falą, która wywołała we mnie strach. Już nie czułam dna. Próbowałam płynąć do brzegu, lecz ocean wciągał mnie do siebie. Przebierałam ramionami co utraty tchu a jednak zdawało się że stałam w miejscu. Ostatkiem sił udało mi się wypłynąć na brzeg, z powodzeniem omijając podwodne kamienie. Przez jakąś minutę leżałam twarzą na szarym piasku próbując oddychać. Tyler wyszedł z wody, zupełnie niezmęczony, z obawą, że coś mi się stało. 
- Nic mi nie jest, po prostu słabo pływam. Może trudno w to uwierzyć, ale w ostatnich czterech latach, byłam w oceanie zaledwie dwa razy. 

Ocean uczy pokory. Właśnie mi przypomniał jak bardzo słaba jestem w wodzie i jaka przepaść istnieje pomiędzy mną a dobrymi pływakami. Surfing raczej nie leży w mojej przyszłości. Jestem zdecydowanie stworzeniem lądowym. W tym momencie cieszyłam się po prostu tym, że żyję. Tyler to moje przeciwieństwo w tym zakresie. Dla niego dzień bez kąpieli w oceanie to dzień stracony. On uwielbia mocne wrażenia i stawanie na krawędzi życia. 

Poranek na plaży w Waipi'o


Po tej krótkiej kąpieli ruszyliśmy w kierunku drugiego końca plaży. Przed nami widniały klify oddzielające Waipio od kolejnej doliny - Waimanu. Na pionowej ścianie zieleni dało się dotrzeć zygzak - ścieżkę biegnącą po krawędzi wzgórza. Zaliczyć Waimanu to moje dotąd niespełnione marzenie.
Niewiedząc czemu nagle wpadłam na pomysł, żeby przebiec się po plaży. Moja energia wróciła i wspólnie rzuciliśmy się w pogoń kontynuując nasz koktajl endorfin. Wspólny sprint utrudnił jedynie plecak Tylera, wypełniony niespodziewanie dużą ilością jedzenia. 

Na krańcu plaży, tuż pod ogromnymi klifami Waimanu spotykają się dwie ścieżki. Jedna prowadzi do następnej doliny a druga - King's Trail - na tyły Waipio. Wkraczamy w dżunglę, przechodząc obok palm kokosowych, inwazyjnych Syzygium cuminii i drzew kukui - najliczniejszego gatunku w dolinie. 
Ja w moich wodnych butach, Tyler oczywiście boso. Mijamy kilka domostw w tym dom bambusowy będący w trakcie konstrukcji. Zatrzymujemy się na moment na posesji, gdzie z krystalicznie czystego źródła można napić się orzeźwiającej wody. 
Słychać ludzkie głosy.
- Nie wierzę! Ostatnio o tobie myślałam - moje życzenie się ziściło! 
Wykrzyknęła z oddali Tamara, tymczasowa mieszkanka doliny, wybiegając do nas, podekscytowana na widok Tylera. Młoda, zgrabna murzynka z ogromnym uśmiechem. Trudno samemu się nie uśmiechać na jej widok. Wdaliśmy się z nią w krótką pogawędkę. Dziewczyna pracuje przy budowie domu właścicieli tej działki. Gadamy o owocach, sadzeniu drzew i innych roślin. Nagle pojawia się też właścicielka z dzieckiem, kolejna znajoma Tylera. Gadają o wycięciu kilku potencjalnych drzew zagrażających budowie i przyszłym drzewkom owocowym. Tyler to rozchwytywany profesjonalny arborysta niezwykle zręczny i doświadczony, jak również chodząca legenda. Trudno się dziwić jego popularności. 
Czas ruszać dalej. Tyler chce mi coś pokazać. Przez kilka minut wspinamy się po stromej ścieżce po wzgórzu. Oto dom na drzewie - zagnieżdżony wysoko w koronie ogromnej albizji saman. Mogę sobie tylko wyobrażać jak epickie musi być spędzenie nocy w takim miejscu. 

Tuż obok domu na drzewie znajduje się mała kuchnia na powietrzu, z której korzystają goście. Tyler proponuje krótką przekąskę, zostawia też kilka batatów dla innych ludzi, korzystających z "kuchni".
Szczerze mówiąc, nie jestem nawet głodna. Wystarczy mi energia płynąca z nowych wrażeń, z bycia w tym unikatowym środowisku i z dobrego towarzystwa. Mam wrażenie, że czekałam na coś takiego od lat. Na prawdziwą przygodę, na dzień spędzony z daleka od rutynowej pracy, internetu i smutków codzienności. 

Idziemy dalej. Tyler wpina się na największe drzewo mamey sapote jakie w życiu widziałam. Jego umiejętności nie przestają mnie inspirować. Drzewo nie ma zupełnie żadnych gałęzi aż do wysokości może 10 metrów, to jednak żaden problem dla Tylera, który po kilku sekundach jest już wysoko w koronie mamey szukając dojrzałych owoców. Mamey sapote to pyszny owoc przypominający w smaku i konsystencji gęste ciasto z dyni lub batata. 

Tyler wspinający się na mamey sapote

Następnym punktem naszej wyprawy jest działka naszego wspólnego znajomego imieniem Micah. To jeden z największych kolekcjonerów rzadkich tropikalnych owoców na wyspie. Byłam już tu kilka razy w przeszłości, ale doglądanie drzewek to zawsze wielka przyjemność. Zwłaszcza, że Micah nabył niedawno kilka moich szczepionych durianów. Tyler prowadzi mnie przez chaszcze by pokazać mi jak sobie radzi moje "potomstwo". Okrążony metalową "klatką", siedzi sobie w ziemi kilkuletni durian. Roślinka wyhodowana przeze mnie z nasionka, na której zaszczepiłam szlachetną odmianę, teraz rośnie sobie w jednym z najżyzniejszych miejsc na wyspie - król owoców - jak zwą duriana - w "Dolinie Królów". Jest to wzruszający dla mnie moment. 

Tyler pokazuje mi resztę moich drzewek. W sumie około dziesięć moich durianów zostało posadzonych na tym skrawku ziemi. Durian to specjalny owoc. To coś więcej niż jedzenie. To wydarzenie towarzyskie, rytuał, dar natury łączący ludzi w poczuciu szczęścia i radości, które uwalnia się z każdym kęsem tego boskiego pokarmu. Nawet jeśli nie będzie mi dane spróbować owoców z tych drzew, moja misja została spełniona. Durian potrafi owocować przez kilkaset lat i wykarmić wiele pokoleń. Może kiedyś, gdy mnie już nie będzie, ludzie będą wspominać sobie historię tego skąd wzięły się te drzewa. Czy ktoś w ogóle da radę uwierzyć, że to dziewczyna z Polski wyhodowała te duriany?

Po inspekcji drzewek kontynuujemy naszą przeprawę w tył doliny. 
Tyler chce zahaczyć o posesję dawnego ogrodu botanicznego. Znajdują się na niej trzy stare, ponad 30-letnie duriany. Coconut Chris, Tyler i inni od wielu lat zakradali się do tej posesji i zbierali dojrzałe owoce. Niedawno jednak ogród zyskał nową lokatorkę - Kobietę z Tajlandii, której zadaniem jest strzec cennych owoców przed głodnymi intruzami. 
Zostawiamy nasze plecaki pod drzewem i najciszej jak to tylko możliwe zaczynamy iść w kierunku drzew. Nie jest to łatwe zadanie. Teren jest bardzo nierówny, ziemia pokryta kamieniami - śladem po częstych osuwiskach. Drzewa kukui rzucają mocny cień, wszędzie leżą ogromne ilości łupin po ich orzechach, więc bardzo łatwo jest się poślizgnąć. Duriany znajdują się na stromym zboczu. Zajmuje nam kilka minut dotarcie do drzew, Tyler narzuca tempo, idziemy w całkowitej ciszy. Ja zaczynam z coraz większym trudem łapać oddech, powietrze jest wyjątkowo wilgotne i nieruchome. Wreszcie dostrzegamy złotozielone korony durianów. Nieczęsto jest mi dane widzieć tak stare drzewa. Oczywiście w Azji Południowo-Wschodniej taki widok to nic specjalnego, ale durian został stosunkowo niedawno wprowadzony na Hawaje i z tego co wiem, nie ma na wyspach drzewa starszego niż 50 lat. Biorę głęboki oddech ale nie czuję zapachu duriana. To znaczy, że cokolwiek spadło, zostało już zebrane przez Tajkę. Niemniej sprawdzamy teren wokół drzew. Wygląda na to, że dwa z nich mają jeszcze sporo owoców. Tyler mówi, że "Monthong" - jedno z tych drzew należy do tej słynnej odmiany - miał conajmniej sto owoców w tym sezonie. Cóż, tym razem nie posilimy się  cudownym durianem. Nieco rozczarowani udajemy się z powrotem do naszych plecaków. 

Tyler ma w planach wizytę u znajomego, zanim jednak tam dotrzemy, czeka mnie coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. 
- Czy kiedykolwiek pływałaś w tutejszym wodospadzie? 
Odpowiadam, że nie i w tym momencie czuję przypływ zarówno adrenaliny jak i ekscytacji. 
Wiele słyszałam o słynnym wodospadzie w dolinie. To miejsce magiczne i oczyszczające dla wielu ludzi. Najpierw jednak Tyler chce mi pokazać coś zapierającego dech w piersiach. Wchodzimy na kolejną posesję. To słynny dom, którego budowa musiała być ogromnym wyzwaniem, ma on bowiem trzy piętra i zakotwiczony jest w niemal pionowej ścianie wzgórza. Tyler zaznacza swoją obecność wydając dzikie dźwięki i krzycząc "Aloha!". Zdaje się jednak, że nikogo nie ma w domu. Z dozą niepewności podążam za Tylerem, po schodach na najwyższe piętro, uprzejmie przepraszając za najście, w razie gdyby ktoś jednak był w środku. Trzecie piętro tego "zamku", willi - kto wie jak nazwać tak niecodzienną budowlę - posiada ogromny taras z panoramą całej doliny i widokiem na ocean. Jest to najwyższy budynek w Waipio. Pośród koron drzew ukryte są inne domy, lecz z tej perspektywy można by odnieść wrażenie, że jest się jedynymi mieszkańcami doliny. Co za przywilej mieszkać w takim miejscu i codziennie budzić się z takim widokiem. 
Tyler wyjaśnia, że to miejsce kiedyś tętniło życiem, ale osoba mieszkająca teraz w tym domu nie lubi gości ani współlokatorów, jest terytorialna i samolubna. Ten dom to jej samotnia i oaza, mimo że jest zaledwie jego opiekunką a nie właścicielką. Z jakiegoś powodu zupełnie mnie to nie zaskakuje. Waipio przyciąga do siebie specyficznych ludzi, wielu z nich ma problemy z życiem w społeczeństwie i relacjami z ludźmi. Waipio to miejsce dla samotników i outsiderów. 

Tuż za domem na klifie znajduje się legendarny wodospad. Ledwie posadziłam na ziemi swój plecak a Tyler już wskoczył do pierwszego jeziorka wypełnionego krystaliczną wodą płynącą ze stoków góry Kohala. On uwielbia kąpiele w wodospadach i strumieniach. To z Tylerem odważyłam się na moją pierwszą w życiu kąpiel w strumieniu i od tamtego czasu ja również zakochałam się w tym orzeźwiającym rytuale. To jednak nie jest zwykły wodospad. Tyler mówi, że musimy wejść wyżej, po skałach, żeby dotrzeć do lepszego miejsca. Wodospad ma bowiem kilka poziomów, będących swego rodzaju półkami skalnymi, z których każda posiada swój własny basen, gdzie zbiera się woda. Niestety wygląda na to, że dotarcie do najlepszego poziomu wymaga wspinaczki po prawie pionowych ścianach skalnych. Próbuję ocenić sytuację z trudem przełykając ślinę. Nie mam jednak zbytnio czasu na przemyślenia, bo Tyler jest już na drugim poziomie i czeka aż do niego dołączę. Staram się nie patrzeć na bok ani w dół, jedynie tam gdzie stawiam stopy i chwytam się rękami. Jakoś trzymam na wodzy swój lekki lęk wysokości. Tyler wyciąga do mnie rękę w razie gdybym potrzebowała pomocy, ale zaskakująco gładko idzie mi wspinaczka po skałach. Po kilkunastu sekundach jestem na drugim poziomie i teraz czekają mnie jeszcze tylko dwa piętra do pokonania. 
Na szczycie nagrodą jest widok na wierzchołek wzgórza znajdujący się może kolejne 80 metrów nad nami. Tyler wspomina jak raz z kumplami weszli na sam szczyt, ale że to wycieczka na więcej niż jeden dzień, więc musimy zostawić to na inną okazję. Co za ulga! 
Tyler robi to co lubi najbardziej - wchodzi pod wodospad i doświadcza na własnym ciele sił natury. Tuż po nim i ja decyduję się spróbować. Jestem tu w końcu po to, by doświadczać rzeczy, których nie czuję na codzień. Kiedyś myśl o zrobieniu czegoś takiego napawałaby mnie strachem, ale nie chcę już się bać nowych rzeczy i przeżyć. Czas zacząć żyć naprawdę, póki mam ku temu okazję. 
Mam szczęście, że wodospad jest dość przystępnego rozmiaru, bo mimo tego że jestem dużo lżejsza od Tylera, udaje mi się nie stracić równowagi na mokrych kamieniach i wziąć na siebie całą siłę wodospadu. Zimna woda budzi do życia wszystkie moje zmęczone komórki. Moje myśli skupiają się tu i teraz. Nie ma miejsca na nic innego. Tylko człowiek i niepowstrzymany żywioł natury. 
Nagle dociera do mnie, że wreszcie dostaję swój upragniony od wielu lat masaż. Zaczynam się głośno śmiać. Euforia rozpiera moją duszę. Wskakuję do głębokiej wody i czuję, że mogłabym się rozpłynąć. 
Pływamy przez kilka krótkich minut, Tyler nurkuje kilka razy. Czas jednak iść. Nie ważne jak bardzo magiczne są niektóre chwile, one zawsze dobiegają końca.

Zaraz, zaraz. Czy my wracamy tą samą drogą?
O ile wspinaczka była dosyć łatwa, tak powrót po tych ścianach skalnych wydawał się nie do wykonania. Przynajmniej nie bez obrażeń. Tyler oczywiście bezproblemowo pokonuje skały. Szczęściarz - ma długie kończyny i bardzo sprawne stopy, więc dla niego taka ścieżka to żadne wyzwanie. Proponuje mi, że może mnie zanieść na dół, a ja na to, żeby dał mi chociaż szansę spróbować zejść samej. Nie jest źle. Okazuje się, że mam o wiele więcej kontroli nad własnym ciałem niż myślałam. Pomaga fakt że jestem boso dzięki czemu mogę lepiej wyczuć grunt. O własnych siłach docieram prawie na sam dół. Niestety brakuje mi kilkudziesięciu centymetrów by dosięgnąć stopą ziemi na ostatniej prostej. Tyler proponuje żebym stanęła na jego plecach. Niepewnie używam jego ciała jako ostatniego schodka, w dodatku jego skóra jest mokra i śliska tak jak i moje stopy, więc niestety tracę równowagę i ląduję na ziemi w niezbyt zgrabnym stylu. Najważniejsze jednak, że udało nam się wrócić bez szwanku. 
Ostatni raz zanurzamy się w jeziorku po czym ruszamy dalej. 


Koniec części pierwszej. 

wtorek, 9 marca 2021

Jak to jest mieć własny kawałek ziemi na Hawajach?

Od trzech lat mieszkamy na małym skrawku ziemi w Punie, południowo-wschodnim dystrykcie Dużej Wyspy. Coś, co przez długi czas zdawało się być dla nas nieosiągalnym marzeniem, niespodziewanie stało się rzeczywistością. Posiadanie działki, na której moglibyśmy posadzić nasze drzewa, stworzyć ogródek, wybudować dom, robić co tylko chcemy, bez obawy, że ktoś nam to odbierze - to dla nas szczyt komfortu i ogromny przywilej. W naszych poprzednich wyspowych doświadczeniach zawsze byliśmy zdani na łaskę innych, ograniczeni klatką wynajmowanych mieszkań, wyrzucaliśmy tysiące dolarów przez okno płacąc czynsz i rachunki... Nie mogliśmy mieć własnego ogródka, nie mogliśmy sadzić drzew. Żyliśmy jak normalni ludzie. Dni wypełnione po brzegi pracą u kogoś, by tylko móc pozostać w miejscu, które nazywaliśmy "domem". Niekończące się sprzątanie i przybywająca ilość rzeczy i roślin, na które nie było miejsca. Wygody w postaci ciepłej wody, lodówki, toalety, prądu, ścian, drzwi - konwencjonalnego dachu nad głową w pewnym momencie przestały być warte zachodu. Wiedzieliśmy, że nie ma sensu tak dalej żyć. 
Po zaledwie tygodniu od pojawienia się w naszych głowach iskierki wizji nowego życia, znaleźliśmy działkę, która stała się naszym ostatecznym domem. Po jej kupieniu nie mieliśmy kompletnie nic. W październiku 2017 przeprowadziliśmy się, z całym naszym dobytkiem i szkółką roślin w szczery las - nasz wymarzony akr tropikalnego raju. Cały pierwszy tydzień po przeprowadzce spaliśmy w naszym Jeepie. Z kotem, komarami, mrówkami ognistymi. Pamiętam, że lało niemiłosiernie. Był to początek bardzo deszczowej pory. Sam deszcz i trudne warunki nie odbierały nam jednak uczucia podekscytowania i determinacji. Czuliśmy ogromną ulgę, że wreszcie udało nam się wyrwać z pułapki naszego starego domu, miejsca, które od dłuższego czasu było źródłem ogromnych frustracji. Oto zaczynaliśmy nowy rozdział w życiu i byliśmy na niego bardzo gotowi. 

Skromne początki - jedne z głównych narzędzi - taczka i prądnica


Niestety pierwszy poranek po przeprowadzce na działkę przyniósł niespodziankę w postaci złodzieja robiącego rekonesans na naszej posesji. (Mike w tym samym czasie dokonywał ostatnich porządków w naszym starym domu i pracował pakując ostatnie rzeczy.) Siedziałam w samochodzie, jakby w półśnie, po ledwie przespanej nocy, aż nagle moim oczom ukazał się obcy czlowiek. Cóż, to Puna, region słynie z wysokiej przestępczości. Mieliśmy ogromne szczęście, że nikt nie zapuścił się na posesję wcześniej i nie ukradł rzeczy, które stopniowo przywoziliśmy. Zachowując spokój, przywitałam intruza i zapytałam czy mogę w czymś pomóc. W odpowiedzi usłyszałam oczywiście zmyśloną historię, jak można było się spodziewać po przyłapanym na gorącym uczynku złodzieju. Niewiele myśląc udałam, że uwierzyłam w jego śpiewkę i uprzejmie pozwoliłam mu się ulotnić. To wydarzenie zostawiło mnie w tak dużym strachu i szoku, że przez następny rok praktycznie nie opuszczałam naszej działki. 

Większość wstępnych prac na działce polegało na transformowaniu lasu pełnego inwazyjnych drzew, w miejsce do życia, w nasze wymarzone "gospodarstwo" i ogród. Środowisko nizinnej Puny zasadniczo różni się od okolicy w której zwykliśmy mieszkać (regionu Hamakua). Teren naszej działki pokrywa warstwa lawy z erupcji sprzed 400 lat, na której powierzchni zgromadziło się kilka centymetrów ziemi. Ta cienka warstwa skoncentrowanej materii organicznej jest niczym czarne złoto - życiodajne podłoże dla bujnej dżungli. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tego typu terenem. Nasze działania wymagały specyficznej strategii, innej niż to, do czego przyzwyczaiły nas głębokie gleby regionu Hamakua. Szybko nauczyliśmy się jednak, że skała to cenny zasób, który wymaga po prostu wydobycia i odpowiedniego wykorzystania. 
Większość początkowych prac polegało na wycinaniu drzew, wyrywaniu ich z ziemi (a raczej że skały) wraz z korzeniami, czy to za pomocą kilofa, toporu, ciężkiego metalowego pręta o nazwie o'o (bo jak spadnie ci na stopę, to na pewno będziesz krzyczeć "ooo..ooo..."), albo łańcucha przyczepionego do naszego starego Forda pick-upa. Żeby posadzić las, czasem trzeba wyciąć las. Coś co byłoby zapewne nie do pomyślenia w klimacie bardziej umiarkowanym, tutaj jest oczywistością. Drzewa rosną tu w przyspieszonym tempie i zwykle nie mają zbytniej wartości poza materią organiczną. Nasza działka porośnięta była głównie przez trzy pospolite gatunki - albizje (Falcataria moluccana), cecropie (Cecropia) i gunpowder (Terma orientalis) - te drzewa to niezwykle agresywne, szybko rosnące chwasty, które skutecznie wypierają słynne rodzime drzewa ohi'a lehua i inne rzadkie gatunki. Mike zajął się wycinką a ja z gałęzi i pni budowałam wielkie góry mulczu, które w międzyczasie stanowiły ściany prywatnosci blokujące widok naszej działki z ulicy i od wścibskich sąsiadów.  Ostatecznie ten cenny materiał organiczny zostanie rozłożony przez mikroorganizmy i utworzy nową, bogatą glebę dla drzew owocowych i innych roślin. W miejscach gdzie rosły drzewa znajdowaliśmy zagłębienia wypełnione czarną ziemią, którą dokładnie zeskrobywałam z powierzchni skał i gromadziłam wokół przyszłych grządek. Po wydobyciu cennego zasobu wypełniałam dołki kawałkami skały, by stworzyć równą powierzchnię pod budowę naszych budynków, albo szkółki z roślinami. Sortowanie skał na różne kategorie stało się codziennością a młot pneumatyczny stał się moim głównym narzędziem i towarzyszem. Trudno jest dokonać czegokolwiek na gruncie kilkusetletniej lawy bez mocnego młota pneumatycznego. Nieraz żeby posadzić jedno drzewo musieliśmy spędzić wiele godzin rozbijając mechanicznie płytę pahoehoe (rodzaj lawy), co jest niezwykle żmudnym procesem. W ciągu trzech lat przepaliliśmy trzy (chińskie) młoty pneumatyczne i popsuliśmy jeden Brute jackhammer. Jesteśmy na piątym tego typu narzędziu. 

Ukochany młot pneumatyczny

Transformacja terenu

Budowanie gór mulczu z gałęzi

Powalona cecropia - jedno z wielu drzew-chwastów na działce


Ukształtowanie terenu to jednak dość nieskomplikowany problem. Ot coś co wymaga systematycznej pracy przez wiele lat. Po trzech latach moje ogródki wyglądają nieźle i udało nam się posadzić około 25 drzew. Co jednak jeśli chodzi o budynek mieszkalny? To nieco bardziej skomplikowana kwestia. 

Można się domyślić, że nie mając zupełnie doświadczenia w budownictwie, rzeczy nie będą szły gładko. Zaraz po tym jak wprowadziliśmy się na naszą działkę, zbudowaliśmy pierwsze prymitywne zadaszenie - aneks kuchenny o powierzchni około 3mx2m. Może nieco więcej. Pomysł był niekonwencjonalny - doczepić blachę falistą do kilku drzew, które posłużą jako główne podpory, oraz pni, które ustawiliśmy na blokach cementowych. W efekcie udało nam się stworzyć koślawy dach, którego jedyną zaletą było to, że chronił przed deszczem niewiele więcej niż nasz blat, prądnicę i kuchenkę elektryczną. W tak krytycznej sytuacji, w jakiej byliśmy w ówczesnym czasie, estetyka nie była istotna. Potrzeba suchego schronienia była wystarczającą siłą sprawczą, w rezultacie w następnych kilku tygodniach rozbudowaliśmy owy dach o następne pomieszczenia - "sypialnię", "spiżarnię" i "pracownię" i tak żyliśmy przez prawie dwa lata.

Nasz szałas/dom numer 1


Ostatecznie frustracja i potrzeba czegoś lepszego doprowadziły nas do krytycznego momentu, w którym zdecydowaliśmy się rozłożyć nasz dom numer 1 ma części i podnieść standard naszego życia. O ile nasza pierwsza budowla była zrobiona w całości z materiałów z odzysku, tak dom numer 2 zawierał w sobie sporo nowego drewna z lokalnego sklepu budowlanego. Była to wciąż konstrukcja iście niekonwencjonalna, aczkolwiek zdecydowanie bardziej wytrzymała i mniej nieestetyczna. Tym razem udało nam się zadaszyć około 50m2 i nawet zabudować kilka ścian przybijając blachę falistą do drewna. Nasze nowe mieszkanie ma już nieco ponad rok i sprawia się nieźle, koszt materiałów na jego budowę przekroczył nieco ponad $1000 - kiedyś tyle kosztował nas miesięczny czynsz. Oczywiście komary i szczury (a nawet ptaki) mają wstęp nieograniczony, dach przecieka w kilku miejscach a ilekroć mamy porządną ulewę (conajmniej raz w tygodniu) deszcz zalewa wiele naszych rzeczy. Dlatego większość dobytku trzymamy w mniej lub bardziej szczelnych pojemnikach. Oczywiście dom numer 2 to tylko kolejny etap przejściowy. Krok w kierunku wymarzonego domu, konieczny etap dzięki któremu dużo się nauczyliśmy. Miejmy nadzieję niedługo będziemy w stanie zacząć pracować nad naszym ostatecznym mieszkaniem. 

Jeśli chodzi o wygody życia, które są tak powszechne w naszym cywilizowanym, konwencjonalnym świecie, udało się nam poradzić sobie bez nich. 
Odkąd przeprowadziliśmy się do naszego lasu, nie mamy ani bieżącej wody, ani stałego zasilania prądem, co dopiero lodówki, pralki czy toalety. Przed przeprowadzką nie myślałam, że dałabym radę żyć bez tych wszystkich wygód, ale jednak ostatecznie okazało się, że to nie jest nic wielkiego. Mamy szczęście, że nasz region słynie z obfitości deszczu (około 3000mm/rok), więc kwestia gromadzenia deszczówki nie stanowiła problemu. Zainwestowaliśmy w kilka pojemników IBC, które łącznie trzymają około 1000 litrów wody, do tego przez długi czas używaliśmy zwykle pojemniki na śmieci do łapania cennej deszczówki. Filtrowania wody pitnej dokonujemy za pomocą filtra Berkey, który działa doskonale. 
O dziwo po trzech latach wciąż nie zainstalowaliśmy grzejnika do wody, być może dlatego że przyzwyczailiśmy się do kąpieli w misce chlodnej deszczówki. O ile jednak w środku dnia, lub tuż po pracy, gdy ciało jest wciąż rozgrzane, niska temperatura nie stanowi problemu, tak w długie, chłodne deszczowe dni lub wieczory, trudno zdobyć się na odwagę do takiej kąpieli. 
Co do prania ubrań, a jak się można domyślić, pracując fizycznie, generuje się ogromną ilość brudnych ubrań, przez pierwsze półtora roku prałam wszystko ręcznie. W tym momencie sama się sobie dziwię, bo tuż po tym, jak odkryłam, że zamiast spędzać trzy godziny w tygodniu piorąc brudy w zimnej wodzie, mogę wysyłać męża do pralni i za nieco ponad $10 mieć wypraną i wysuszoną taką samą ilość ciuchów, doszłam do wniosku, że ręczne pranie to za duże poświęcenie. Mądra decyzja. 
Jesli chodzi o prąd to praktycznie jedynym jego źródłem jest mały generator, który włączamy kilka razy w tygodniu na kilka godzin po to by naładować nasze rozmaite baterie, power banki i urządzenia. Może kiedyś doczekam się paneli słonecznych, na razie jednak prądnica w zupełności spełnia nasze potrzeby. Oczywiście młot pneumatyczny potrzebuje mocniejszego zasilania, dlatego mamy oddzielny, większy generator przeznaczony dla bardziej wymagających narzędzi. 
Gotowanie odbywa się na kuchence propanowej, dwa palniki w zupełności mi wystarczą do wszystkiego. Lodówka okazała się czymś kompletnie zbędnym, a jej brak wręcz uwolnił mnie od dodatkowych obowiązków (niecierpię myć lodówki!) oraz zmusił mnie do gotowania codziennie świeżych posiłków. Zauważyłam, że wbrew pozorom wiele pokarmów wcale nie psuje się tak szybko, a brak lodówki zmniejsza ilość produkowanych resztek. Dodatkowo ilość owoców jakie konsumuję, pozwala mi ograniczyć się zwykle do jednego gotowanego posiłku na dzień, co zmniejsza czas spędzony w kuchni. Acha, tłusta śmietana stała się moją ulubioną przekąską - świetne, sycące źródło kalorii i pokarm, który może być przechowywany w pokojowej temperaturze tygodniami. 
To by było tyle jeśli chodzi o temat jedzenia, co jeśli chodzi o toaletę? Jak na prymitywne warunki przystało, ten aspekt życia jest esencją prostoty i funkcjonalności. Wypróżnianie się - jedna z najbardziej podstawowych, naturalnych czynności czlowieka została skomplikowana do poziomu absurdu przez naszą cywilizację. Na ten temat mogłabym napisać osobny esej, ograniczę się tutaj jednak tylko do krótkiego akapitu. Wiadro i mulcz - dwa narzędzia, które pozwalają na całkowitą higieniczność i utylizację materiału produkowanego przez każdego z nas, będącego niezwykle cennym zasobem. Odkąd przeprowadziłam się na Hawaje i zrozumiałam (tu polecam książkę "The humanure handbook", Joseph Jenkins) jakim marnotrawstwem jest obecny niemal globalny system utylizacji ludzkich odchodów, załatwianie potrzeb fizjologicznych przy użyciu konwencjonalnej ubikacji stało się dla mnie trudnym do zaakceptowania stanem rzeczy. Na szczęście po naszej przeprowadzce mogliśmy wreszcie stworzyć system, który nie jest problemem ekologicznym, a raczej rozwiązaniem. Wreszcie zaczęliśmy generować nie odpad, lecz cenny materiał organiczny - kompost - który jest źródłem pokarmu dla ekosystemu glebowego.  W skrócie, moje drzewa rosną jak na drożdżach dzięki systemowi staremu jak świat. 

Zbieranie bezcennej ziemi

Tworzenie grządek w ogródku


To by było chyba tyle jeśli chodzi o różne aspekty życia na naszym skrawku ziemi. Może się wydawać, że po trzech latach nasza sytuacja powinna być już nieco mniej prymitywna, niestety okoliczności życia nie zawsze pozwalają na robienie szybkich postępów. Dopiero ostatnio udało nam się z pomocą naszego przyjaciela-arborysty ściąć ostatnie potężne albizje, które stanowiły zagrożenie dla naszych drzew jak i sąsiadów. Stopniowo powiększamy obszar zajmowany przez ogródek, jedno po drugim, sądzimy nasze drzewa starając się zrobić to najlepiej jak to tylko możliwe. Naszym priorytetem jest budowa ogrodzenia, by zyskać ochronę przed dzikimi świniami, które kilka razy w przeszłości nawiedziły naszą działkę i dokonały zniszczeń w ogródku. Przed nami wiele godzin pracy z młotem pneumatycznym, przywożenia różnego typu materiału do wypełniania dziur na drzewa - ziemi, która wydobywana jest w innym regionie wyspy, pokruszonej skały wulkanicznej przypominającej pumeks w swojej strukturze (świetnego wypełniacza). Często największym wyzwaniem jest utrzymywanie na chodzie naszych samochodów i pił mechanicznych, bez których praktycznie niemożliwe jest dokonanie postępów w pracy. Wszystko to staramy się skoordynować z inną pracą - zarabianiem na życie, na nasze marzenia. Ostatnie trzy lata były być może największym wyzwanien mojego życia. Kompletną tranformacją i odejściem od wygód, do których byłam tak bardzo przyzwyczajona. Pasmem dni wypełnionych pracą od świtu do nocy spędzonych samotnie na działce, podczas gdy Mike pracował gdzieś indziej. Ogromną lekcją wytrzymałości, cierpliwości i pokory. Testem sprawdzającym czy to jest to o czym faktycznie marzymy. Powoli zaczynamy wychodzić na prostą, z każdym miesiącem zaczyna być łatwiej, choć do upragnionego celu wciąż daleko. Czasami zdaje się, że stoimy w miejscu, że nie udało nam się wiele osiągnąć. Ale wtedy patrzymy na zdjęcia z początku naszego nowego życia - dokonane transformacje to dowód włożonej przez nas pracy, wspomnienia z których możemy być dumni.

Jedno z moich cenniejszych drzew - zaszczepiony przeze mnie dwuletni cempedak rosnący w naszym ogrodzie