sobota, 25 sierpnia 2018

Najbardziej deszczowy dzień życia

Czasami życie chyba chce żebyś się zatrzymał. Zrobił sobie przerwę od codziennej rutyny i po prostu żył. 
Ja rzadko kiedy pozwalam sobie spowolnić. Zwłaszcza ostatnie dwa lata nadały mojemu życiu takiego tempa, że wizja oderwania się od codziennej pracy długo wydawała mi się kompletnie nierealna. Moje ciało od dawna domaga się innego traktowania ale moja uparta natura usilnie popycha mnie naprzód. Klęczenie godzinami na skałach, noszenie ciężarów, przekopywanie ziemi... Czego się nie robi w imię marzeń?! Wreszcie, po raz pierwszy w życiu pracuję dla siebie i na swoim. Moja praca nie idzie na marne. W zaledwie kilka miesięcy stworzyłam ogród, który teraz wydaje jedzenie. Stworzyłam podstawę swojego domu, ktory wybuduję wraz z mężem. Stworzyłam ponad trzysta szczepionych durianów... 

Tymczasem od czterech dni bez przerwy pada. Huragan Lane właśnie przetoczył się przez wyspy. W naszej okolicy spadły rekordowe w historii Hawajów ilości deszczu. Mieliśmy co prawda szczęście - ominęły nas huraganowe wiatry, tak więc obeszło się bez zbytniego chaosu i dewastacji. Niemniej deszcz wciąż nie ustępuje, w ostatnich 24 godzinach spadło ponad 30 cm deszczu, a to jeszcze nie koniec. Centrum Hilo jest pod wodą, jak wiele okolicznych domów. Drogi zmieniły się w strumienie, strumienie w rwące rzeki. Nie ma to jak mieszkać blisko najmokrzejszego miasta w USA. 

Już od dawna cierpię na tzw. cabin fever, z powodu nieopuszczania naszej działki (ponieważ robię za psa obronnego w razie odwiedzin złodziei), jednak teraz mój stan sięgnął kulminacji. 

Zwykle nie mam problemu z pracą w deszczu, normalnym codziennym deszczu, zwlaszcza takim który się kończy po kilku godzinach. Co innego pracować w ulewie trwającej dniami i nocami, z burzą z piorunami w tle i zimnem nieprzypominajacym tropików. (Jest środek lata a ja w tym momencie mam na sobie legginsy, spodnie nieprzemakalne, dwie bluzki i sweter - tak, oto Hawaje!) Zwłaszcza jeśli nie ma się pralki ani domu ze ścianami... Huragan Lane doprawdy zamienił się w gąbkę i z jakiegoś powodu postanowił wycisnąć całą swoją zawartość wprost nad nami. 

W takich chwilach nie mogę nie czuć ogromnego szacunku do sił natury. I jest to wielkie wyzwanie dla mnie, żeby w obliczu poczucia frustracji i bezsilności poddać się temu na co nie mam wpływu. 

Nie czuję opuszków palców. Z dziurawej blachy falistej deszcz przecieka na łóżko, na wiszące ubrania, które od kilku dni próbują wyschnąć, na narzędzia rozłożone na podłodze, bo nie ma na nie miejsca... Zapach wilgoci i pleśni. Oto hawajski dzień. 




Taro z mojego ogródka

poniedziałek, 23 lipca 2018

Nasza ziemia

- This one!!
Powiedzieliśmy wspólnie po zaledwie dwóch minutach oględzin miejsca, które miało stać się naszym ostatecznym domem, naszym "forever home". Nie było czasu na dokładne zbadanie terenu, jak zwykle byliśmy gdzieś spóźnieni, nie było to jednak potrzebne, bo samo postawienie stopy tym miejscu wystarczyło nam do podjęcia decyzji. Jeden akr gęstego lasu porastającego wulkaniczną skałę, obecność choć odrobiny ziemi... To jedyne na czym nam zależało. Był koniec czerwca zeszłego roku, wreszcie udało nam się znaleźć nasz prawdziwy dom.

10 sierpnia zaczęliśmy pracę na naszej działce. Wycinka drzew wzdłuż drogi zajęła kilka dni i była to chyba najtrudniejsza robota. O dziwo wszystko poszło dosyć gładko dzięki niesamowitym zdolnościom Mike'a i obfitości sprzętu. Jedynie jedno drzewo zachaczylo o liny wysokiego napięcia po drugiej stronie ulicy... Przez moment moje serce stanęło w gardle, bo wiedziałam że spieprzyliśmy, że trzeba wołać pogotowie elektryczne. Na szczęście nie spowodowaliśmy żadnych uszkodzeń i tym razem nam się upiekło.
Następnym krokiem było tworzenie podjazdu. Zaczęliśmy wyrąbywanie naszej dżungli. To wtedy po raz pierwszy dostałam w swoje ręce piłę mechaniczną (zasilaną na baterie) i mimo mojej niepewności (nie martwiłam sie o siebie, a raczej o narzędzie warte $1000...) zaczęłam wycinać drzewa jedno po drugim. Ograniczyłam się oczywiście do młodych, chudych drzewek, ale tych były setki. Kilka razy łańcuch został uszczypniety przez padające drzewo, przez co musiałam wołać męża na ratunek, ale ostatecznie byłam z siebie dumna, bo podołałam zadaniu. Po kilku dniach takiej roboty wreszcie wyłonił się zarys podjazdu. Spędziliśmy następne kilka dni wyciągając z ziemi masę pni z korzeniami, na jednym pniaku Mike spędził cały dzień. Byliśmy wykończeni ale i tak bardzo podekscytowani całą procedurą, bez względu na to jak bardzo prymitywne i amatorskie były nasze metody. Wiedzieliśmy, że posuwamy się naprzód i prędzej czy później to będzie nasz dom.
Przyszedł czas na wielki dzień. Dostawę czerwonego żużlu na nasz podjazd. W życiu nie widziałam z bliska takiej akcji - wielkiej ciężarówki wysypujacej takie ilości materiału. Rozprowadzenie i wyrównanie wszystkiego zajęło kolejne kilka dni. Wszystko zajmowało nieco dłużej niż myśleliśmy i powoli zaczynało być oczywiste, że w tym miesiącu nie uda nam się przeprowadzić. Tak czy inaczej nie zwolniliśmy tempa. Nie da się ukryć to był najbardziej intensywny i wykończajacy czas w moim życiu. Codziennie walczyliśmy o to, żeby to pogodzić pracę na naszej działce, oddalonej o 40 minut drogi od miejsca gdzie mieszkaliśmy, z naszą normalną pracą i pakowaniem naszych rzeczy. Sama przeprowadzka zajęła miesiąc. A było to istne szaleństwo. Jak można się spodziewać, przewóz setek (kilku tysięcy) drzewek, rozmaitych materiałów budowlanych i ogólnego dobytku w pickupie z 2 i pół metrowym bagażnikiem do miejsca, które było zaledwie częściowo wykarczowanym lasem, z niedokończonym podjazdem, to nie łatwa sprawa. Zrobiliśmy około 30 wycieczek z naszym dobytkiem w te i z powrotem. Wszystkie rzeczy upchalismy pod plandekami, w pośpiechu, bez większego przemyślenia i w duchu mieliśmy nadzieję że nikt nie pojawi się z zamiarem kradzieży pod naszą nieobecność. Mieliśmy szczęście.

Wreszcie16-go października przyszedł czas mojej pierwszej nocy na naszej ziemi. Na zawsze pożegnałam się z naszym domem w Pepeekeo, który wynajmowaliśmy przez ponad trzy lata. Wreszcie koniec tego niewygodnego życia, wiecznego braku miejsca na nasze rzeczy, wiecznego sprzątania... Roniłam łzy szczęścia opuszczając tamto miejsce! Na działce spalam w naszym jeepie. Tymczasem Mike kończył sprzątać i pakować resztkę naszych rzeczy w Pepeekeo. Te noc zapamiętam na długo. Deszcz, chłód, niewygoda, przerywany sen i ogromne zmęczenie. Żeby tego było mało, następnego ranka na naszej ziemi pojawił się intruz! Złodziej zakradł się aż do połowy naszej posesji, gdzie zaparkowany był nasz samochód i większość naszych rzeczy. Siedziałam w samochodzie kiedy nagle poczułam czyjąś obecność i wyjrzałam przez okno. I on spojrzał wtedy na mnie. Był zdecydowanie zaskoczony moim widokiem.
- How can I help you?
Powiedziałam, w odpowiedzi dostając oczywiscie wyssaną z palca historię. Udałam że uwierzyłam w to co mówił i przeprosiłam nie mogąc pomoc. Od razu się ulotnił.
Mieliśmy szczęście tym razem, ale mając w pamięci tamto zdarzenie, jak też fakt, że ta okolica roi się od złodziei, narkomanów i wszelkiego rodzaju społecznych "karaluchów", rzadko kiedy opuszczam naszą ziemię.
17 października dobiegł koniec naszej przeprowadzki. Puna stała się naszym nowym domem. Dom jako taki oczywiście musieliśmy dopiero sobie wybudować. To już oddzielna historia, która trwa do dzisiaj. Pierwszy tydzień na działce spaliśmy upchani w jeepie, z komarami i kotem. Wreszcie, jednego wyjatkowo deszczowego dnia, mając dość panujących warunków, Mike zebrał się w sobie i używając pnie ze ściętych drzew i panele dachowe z blachy falistej z odzysku (których mamy dostatek), postawił nasz pierwszy "budynek" - kuchnię. Budowa zajęła nam zaledwie kilka godzin. Byliśmy tak szczęśliwi kiedy podłączyliśmy wreszcie naszą kuchenkę do prądnicy i ugotowaliśmy pierwszy ciepły posiłek! Nie mówiąc już o tym jak niesamowite było stać mieć ten pierwszy suchy skrawek podłogi - może cztery metry kwadratowe kompletnie osłonięte przed deszczem. Po kuchni przyszedł czas na pracownię, gdzie mogliśmy przechowywać w suchych warunkach nasze narzędzia. A potem... W toku kilku następnych miesięcy rozbudowaliśmy naszą pre-tymczasową budowlę o kolejne pokoje. Moją codziennością stało się zeskrobywanie cienkiej warstwy ziemi z powierzchni skały, równanie gruntu przy użyciu młota pneumatycznego i przenoszenie skał z jednego miejsca na drugie. Do tego wciąż trwająca wycinka drzew, wycinka dżungli, odkrywanie nowych terenów naszej działki i tworzenie pierwszych ogródków. 
Nigdy w życiu nic nie dawało mi większej radości niż praca dla siebie i na swoim. Kreowanie czegoś, co będzie trwało latami. Obcowanie z naturą w jej najbardziej intymnej postaci, poprzez godziny spędzone na kolanach dotykając ziemi, wyrywając chwasty, w pocie czoła rozbijając skały. To moje ręce dotknęły (conajmniej raz) każdej ze skał które teraz tworzą fundament naszego domu.
Ktoś chyba kiedyś powiedział, że im dłużej coś kochasz tym bardziej wydaje ci się ono piękniejsze. Tak jest z naszą działką. Im dłużej tu jestem, tym łatwiej dostrzegam piękno w najprostszych rzeczach - w czerni i zapachu naszej ziemi tętniącej życiem, w drzewach-chwastach które wyrosły wysoko do nieba walcząc o promienie słońca, w dwóch starych i niekształtnych mango które ku naszemu rozczarowaniu w tym roku nie zakwitły, w śpiewie ptaków rozbrzmiewajacym każdego dnia, w zastygłej lawie sprzed 400 lat, po której codziennie stąpam...
Żyjąc tu przez ostatnie 9 miesięcy odkryłam jak bardzo niewiele potrzeba mi do szczęścia. Nie da się ukryć, moje obecne życie ogromnie różni się od tego, jak żyje większość ludzi. Nie mamy bieżącej wody, toalety, lodówki czy pralki. Nasze źródło prądu to dwa przenośne generatory. Nasz tymczasowy dom nie ma praktycznie ścian. Jakby tego było mało, internet jest potwornie wolny przez większość czasu... Ale tych kilka niedogodności to nic w porównaniu z tym, co zyskaliśmy. Codziennie budzę się z niedowierzaniem, że jestem tu, na własnym kawałku ziemi, w miejscu gdzie posadzę moje ukochane drzewa, gdzie będzie rosnąć ogród, który wykarmi mnie i moich przyjaciół. Czego można więcej chcieć?


We did it, Mike. Udowodniliśmy, że jesteśmy w stanie podołać temu wyzwaniu. Najtrudniejsze już za nami. Wydostaliśmy się z pułapki płacenia czynszu, pracy po 100 godzin tygodniowo i wiecznego zamartwiania się o to co dalej. Już nie musimy szukać swojego miejsca na ziemi. Nasze marzenia się spełniają.

Mój dom


Cdn.