czwartek, 14 stycznia 2016

Dolina Waipi'o



Ilekroć mowa o najpiękniejszych miejscach na wyspie Big Island, na myśl zawsze przychodzi dolina Waipi'o. Pełna spektakularnych widoków, wiecznie zielona i tętniąca życiem, uważana jest za klejnot Hawajów. Trudno dostępna i tajemnicza, jest jednym z niewielu miejsc na wyspie, gdzie jej mieszkańcy żyją w sposób tradycyjny, niektórzy wręcz prymitywny - bez bieżącej wody, prądu, internetu... Niektórzy wciąż kultywują tam tradycyjne rolnictwo, "lo'i kalo" (czyli wodne poletka taro), żyjąc w harmonii z naturą. Dolina Waipi'o to bezpieczne schronienie dla odwiecznych hawajskich tradycji, jak i dla ludzi, którzy pragną uciec przed współczesną cywilizacją.


Jedziemy na północ, wzdłuż wybrzeża Hamakua, po wschodniej stronie wyspy. Po drodze przejeżdżamy przez urokliwe, "historyczne" miasteczko Honoka'a - ostatnie większe skupisko cywilizacji, na drodze do doliny Waipi'o. Mijamy sklepy, szpital, pocztę, bank, restauracje i turystyczne sklepiki z kosztownymi pamiątkami - wszystkie dogodności cywilizacyjne, do których tak jesteśmy przyzwyczajeni. Jednak kilka mil dalej, nie ma żadnej z tych rzeczy. Jest natomiast ukryty raj, w którym tylko nieliczni decydują się zamieszkać.

Po paru minutach docieramy na miejsce. "Waipi'o Lookout". To cel podróży wielu turystów, którzy, nie decydując się na dalszą wyprawę, zadowalają się widokiem z punktu widokowego, gdzie robią kilka zdjęć po czym wracają do samochodu. By dostać się do Waipi'o należy zaopatrzyć się w samochód z napędem na cztery koła i pokonać niezwykle stromą - jedną z najbardziej stromych dróg publicznych w USA - i jedyną drogę wiodącą w dół doliny. Można też złapać okazję, lub zejść na dół pieszo. To drugie to bardzo szybki sposób na dostanie się na dół, marsz z powrotem to jednak prawdziwy wyczyn.



Szczęśliwie jesteśmy odpowiednio wyposażeni. Nieczęsto zdarza nam się okazja wycieczki do Waipi'o, dlatego tym większe podekscytowanie ale i środki ostrożności. Naszą misją na dzisiaj jest spotkanie się z naszymi znajomymi, którzy mieszkają w dolinie, oraz zdobycie kilku rzadkich egzotycznych owoców. Nie ma miejsca na awarie. Powoli i ostrożnie zjeżdżamy więc w dół napawając się widokami. Z góry widać połacie zieleni i czarną plażę, kilka domów i poletka taro. Waipi'o znajduje się na styku dwóch wulkanów: Mauna Kea od południa i Kohala od północy. Dolina to labirynt wąskich, wyboistych dróg, które gdzieniegdzie zamieniają się w niewielkie rzeki. Brak tu drogowskazów, czy świateł, a w każdym momencie twoją drogę może przekroczyć koń, albo dzik. Łatwo się zgubić i trudno odnaleźć. W dodatku mieszkańcy doliny nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do odwiedzających. Cenią sobie prywatność i przestrzeganie lokalnych zasad, czyli "kapu". Nie zmienia to jednak faktu, że Waipi'o to "dziki zachód" Hawajów. W latach 70-tych dolina było miejscem masowej produkcji marihuany i zapewne innych substancji narkotycznych. Można się tylko domyślać, że wiele ludzi wciąż hoduje swoje "pakalolo" w zakamarkach własnych ogródków. Co ciekawe, większość mieszkańców pożegnała się z niegdyś popularnym tutaj hipisowskim stylem życia i wyprowadziła do pobliskich miasteczek. Na chwilę obecną w dolinie mieszka zaledwie około 50 osób.

Główna rzeka w dolinie

Przez ten strumień biegnie droga

A jak wygląda życie w dolinie? Praktycznie każdy zajmuje się uprawą ziemi, która jest tu naprawdę żyzna - niemal czarna, sypka i bogata w materię organiczną. Jest to idealne miejsce dla hodowli wszelkich tropikalnych roślin - taro, ulu, bananów i rozmaitych drzew owocowych. Niestety Waipi'o powoli zaczyna tracić opinię nieskalanej doliny. Mrówki ogniste, które są utrapieniem w większości regionów wyspy, zaczynają docierać i tutaj, do tego roi się inwazyjnych gatunków roślin. Całe szczęście jeśli chodzi o ludzi raczej ich ubywa niż przybywa.

Typowa farma w dolinie: po lewej taro, po prawej banany




Jedną z nielicznych osób, które spędziły dobry kawał życia w Waipi'o jest miejscowa legenda - "Coconut Chris", jak go nazywają. Trudno go jednoznacznie opisać, bo Chris to nietuzinkowe zjawisko. Poświęcił on swoje życie hodowli najróżniejszych roślin, ochronie rzadkich i zapomnianych odmian oraz zbieraniu kokosów. Jest miejscowym guru jeśli chodzi o hodowanie jedzenia (a także jeśli chodzi o surowy weganizm, ale tę kwestię pozwolę sobie przemilczeć). To Chris pokazał nam jak wygląda ogrodnictwo w wersji ekstremalnej, gdzie wszelkiego rodzaju jadalne rośliny rosną razem tworząc harmonijny i nadzwyczaj produktywny "food forest". O jego ogrodzie na pewno napiszę kiedyś oddzielnego posta.

Chris i świeżo wykopane pochrzyny


Innym godnym uwagi osobnikiem, który zamieszkuje dolinę, jest nasz dobry przyjaciel Tyler. W pewnych aspektach jest jeszcze bardziej hardkorowy niż Chris. Młody i wolny, wybrał życie z daleka od udogodnień współczesnego świata. Tyler to wciąż dla mnie zagadka. Osobnik enigmatyczny i tajemniczy, przez większość czasu zaszyty gdzieś w dżungli, samotnie, czasem na krawędzi. A jednak bije z niego niesamowita radość życia, radość z prostych rzeczy, jak chociażby z rosnącego taro, albo kiełkującego nasiona, wdzięczność za miskę strawy, albo miejsce do spania. Zdarza się, że zjawi się niespodziewanie w naszym domu, jak kot, by przenocować, a następnego dnia pójść własną drogą.

Tyler i Chris 

To właśnie z nimi zamierzamy się spotkać. Przemierzając labirynt strumieni i wyboistych dróg docieramy wreszcie do punktu, gdzie niemożliwa jest dalsza jazda samochodem. Resztę drogi będziemy przemierzać pieszo. Mijamy sad kakaowy, poletka taro i zagajniki guawy, gąszcze bambusowe i kokosy. Przekraczamy rzekę, brodząc po kolana w krystalicznie czystej wodzie. Nagle słyszymy szelest w zaroślach i naszym oczom ukazuje się koń, a właściwie klacz ze źrebięciem. Przez chwilę patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy.

"Jungle meat". Tak się mówi na koninę w Waipi'o. Konie to prawdziwe szkodniki w dolinie. Ludzie czasem na nie polują.

Wreszcie docieramy na miejsce. Niewielka konstrukcja wzniesiona na palach to obecna kwatera Tylera. To nasze pierwsze odwiedziny u niego. Trudno sobie wyobrazić bardziej ustronny zakątek. Otoczony bujną roślinnością i wzgórzami, na których zboczach tu i ówdzie da się dostrzec niewielkie wodospady, wydaje się być najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Jesteśmy tam przez jakiś czas, rozmawiając i obmyślając plany na resztę dnia. Tyler pokazuje nam wyjątkowo piękny okaz prążkowanego taro i jedną z niepospolitych, hawajskich odmian bananów - uderzającego kolorem popo'ulu o czerwonej łodydze. Przez moment kontemplujemy wyjątkowo piękny dzień, szelest liści palmowych, śpiew ptaków... Chłopaki przynieśli garść liści koki, po czym oddali się rytualnemu wręcz aktowi przeżuwania. I ja postanowiłam spróbować, wykorzystując szansę na nowe doświadczenie. Szybko jednak zrozumiałam, że jeden raz będzie mi wystarczył na całe życie. Niewiele bowiem miałam w ustach równie paskudnych rzeczy...

Kwatera Tylera

Chris wybiera się do Nui z misją posadzenia rzadkich odmian taro na niemal dziewiczej ziemi. Długa wędrówka to nic. Chris zamierza spędzić tam dwa tygodnie, zabierając ze sobą jedynie plecak wypełniony materiałem roślinnym i kilkoma niezbędnymi narzędziami. Nui to jedna z dolin położonych w tamtym regionie, jedna z tych, gdzie nie mieszka nikt - idealne miejsce dla konserwacji bezcennego materiału genetycznego. My jak zwykle jesteśmy pod wrażeniem poświęcenia Chrisa. Wydaje się, że dla niego to nic takiego, to jedna z wielu takich wypraw, a mimo to zawsze jest ryzyko, że się nie wróci. Jednak on o tym nie mówi. Niecierpliwie daje nam znać, że na niego już czas.

Tymczasem my i Tyler ruszamy na poszukiwanie celu naszej podróży - owocu o nazwie keledang. Zmierzamy ku posesji naszego znajomego, Micah, który w przeciwieństwie do Chrisa i Tylera urodził się i wychował na wyspie. Micah posiada wielką kolekcję rzadkich tropikalnych roślin i jeden z najpiękniejszych skrawków ziemi na wyspie. Gdzie nie spojrzeć rosną drzewa owocowe - kakao, cytrusy, abiu, kilka gatunków i odmian durianów, jak również mój ulubiony owoc - salak. Do tego wiele innych niespotykanych roślin - okwiecona chupachupa, cherapu, rambi, kwai muk, i... keledang. Okazuje się, że mamy szczęście - keledang wreszcie po raz pierwszy obrodził owocami. Nasza ekscytacja sięga szczytu - oto kolejny nowy owoc do spróbowania! Podobny do dżakfruta, ale o wiele mniejszy. Niepozorny z wyglądu, po otworzeniu zaskoczył nas intensywnie pomarańczowym wnętrzem i wyrazistym smakiem podsyconym nutą cytrusową. Oto święty gral naszej wycieczki.

Keledang!

Dwa skromne kawałki miąższu skryte pod grubą skórą owocu.


Chupa-chupa - owoce i kwiaty


Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, udało nam się posmakować po raz pierwszy także cherapu - to spokrewniony z mangostanem owoc wielkości figi. Pozytywnie nas zaskoczył przewyższając (jak dla mnie) walorami smakowymi popularny mangostan. Zdecydowanie musimy posadzić ich tyle ile to możliwe.

Dzień dobiega końca, pora opuszczać dolinę. Ruszamy w kierunku wybrzeża, na plażę - jedną z największych na wyspie, pokrytą ciemno szarym piaskiem. Niespokojny ocean, silne fale i wiatr - to typowe warunki plażowe w Waipi'o. Dzisiaj zapewne kąpiel sobie odpuszczę - za zimno... Spacerując wzdłuż plaży obmyślamy plany na przyszłość - posadzenie zdobytych nasion, posadzenie drzew... Być może ta wyspa to idealne miejsce, by zapuścić korzenie. Bezpieczny skrawek ziemi pośrodku oceanu. Wciąż niezniszczony przez zachłanną cywilizację. Pytanie tylko jak długo, zanim natura polegnie i tutaj... Nagle moją odwagę zwraca kilka kokosów wygrzewających się na plaży. Całe szczęście mamy ze sobą maczetę. Nie zaszkodzi sprawdzić, czy coś w nich jest dobrego. Ku naszemu zaskoczeniu okazują się być w całkiem niezłym stanie. Świeży miąższ powinien zaspokoić nasz apetyt, a i woda kokosowa smakuje nie najgorzej. Niewiele jest w życiu większych przyjemności niż posiłek z kokosa na plaży.










Mahalo, Hawai'i. Dziękuję.