środa, 21 grudnia 2016

Update - Co przyniósł miniony rok?


"She will be the queen of durian."
 - John M.


Minął prawie rok odkąd ostatni raz pisałam. Szczerze mówiąc to było do przewidzenia. Odkąd przyjechałam na Hawaje, życie nie daje mi wytchnienia. Codziennie jest tyle rzeczy do zrobienia, tyle się dzieje, że raczej nigdy nie będę mieć czasu na opowiedzenie wszystkiego. Czasem jednak przychodzi ten chłodny jesienny (albo zimowy) dzień, kiedy deszcz nie chce ustać nawet na moment, kiedy po kilku godzinach pracy w przemokniętych butach i ubraniach nie ma się ochoty na nic innego poza schronieniem się w suchym domu.
Ostatnie dni przyniosły dość ekstremalną pogodę. Od rana rozbrzmiewają ostrzeżenia o powodziach i podtopieniach. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takich ilości wody. Bez wątpienia Hilo to najmokrzejsze miasto w Ameryce. Od trzech dni nie widziałam słońca. I mimo, że dochodzi południe, jest potwornie ciemno. Na szczytach dzisiaj zamiecie śnieżne. W dolinach strumienie zamieniły się w rwące potoki. Wodospady muszą wyglądać teraz naprawdę imponująco.

Na pewno miło jest zatrzymać się na chwilę i odpocząć. Pomyśleć, że ma się dach nad głową i jedzenie. Nie myśleć o tym, co będzie dalej i ile rzeczy jest do zrobienia. Zrelaksować się - coś co mi rzadko kiedy wychodzi.

Life is good. Ostatni rok przyniósł wiele niespodzianek i zwrotów wydarzeń. Nie było łatwo, ale ostatecznie chyba jesteśmy na dobrej drodze. Wreszcie czuję, że tu jest moje miejsce, że tu pasuję, że robię coś dobrego i potrzebnego. Mamy plan na przyszłość i jego realizacja to tylko kwestia pracy i czasu. Wiele już osiągnęliśmy. Ten rok był pod wieloma względami przełomowy. Poznaliśmy kilka osób, które pozytywnie zamąciły w naszym życiu, pojawiły się szanse na nowe doświadczenia i lepszą przyszłość. Choć dokąd to ostatecznie zajdzie, nie wiadomo.


Na pewno jestem bardzo dumna z siebie, bo wreszcie osiągnęłam coś co jest moje, osobiste i jest skutkiem mojej nauki i pracy. Udało mi się zaszczepić moje pierwsze drzewka. Koncentracja na chwilę obecną jest głównie na durianie, jako, że jest to bezsprzecznie najlepszy owoc na świecie!

Półroczny zaszczepiony durian

Najnowsze szczepione duriany

W dwa miesiące udało mi się wyprodukować ponad 100 szlachetnych durianów. Szczepienie drzewek owocowych to z tego co widzę dość osobliwa umiejętność, którą praktykuje bardzo niewielu entuzjastów roślin. Na naszej wyspie tylko garstce osób udało się pomyślnie zaszczepić duriana, tym bardziej dodaje mi satysfakcji świadomość własnych sukcesów. Nie da się ukryć wymaga to pewnej wiedzy i umiejętności. Nie jest łatwo, ale wszystko to kwestia praktyki. Szczepienia roślin przeprowadza się celem sklonowania osobnika o pożądanych cechach. Dokonuje się tego poprzez połączenie materiału (fragmentu gałązki) pochodzącego z jednej roślinki z siewką tego samego gatunku. Próbując wyhodować jakiś owoc z nasiona, istnieje mała szansa, że owoce w następnym pokoleniu będą wyglądały identycznie jak owoce "rodziców", ponieważ być może doszło do zapylenia i wymiany materiału genetycznego pomiędzy roślinami, dlatego żeby mieć pewność szczepi się rośliny. 
Przyznaję, że nie mam dużej znajomości podstaw jeśli chodzi o botanikę czy biologię, więc moje wytłumaczenie tego procesu może nie być najlepsze. Zanim przyjechałam na Hawaje, kompletnie mnie te kwestie nie zastanawiały i niewiele wyniosłam ze szkoły. Kolejny dowód na to, że w życiu dobrze jest być otwartym na zdobywanie nowej wiedzy i umiejętności, bo nigdy nie wiadomo co do czego się może przydać.

Udało mi się również sklonować moje pierwsze chlebowce:

Ja i moje chlebowce

Tzw. "odkład powietrzny" na gałęzi chlebowca - nowe korzenie prześwitują przez folię

Naprawdę zafascynowały mnie te wszystkie metody rozmnażania roślin. Świadomość, że można w dość prosty sposób stworzyć nowe życie, organizm, który w przeciągu kilku lat będzie w stanie wydać owoce i zaspokoić czyiś głód, jest naprawdę satysfakcjonująca. 

Tak czy inaczej, nie chcąc zanudzić nikogo tym całym botaniczną gadaniną przejdę do ciekawszych rzeczy.
  
Najbardziej niespodziewana rzecz jaka wydarzyła się w tym roku to to, że rozpoczęliśmy przygodę ze zbieraniem kokosów!

Mój mąż w koronie palmy kokosowej

Te kokosy ściągnęliśmy z jednej tylko palmy!

Dość niespodziewanie, praktycznie z dnia na dzień staliśmy się profesjonalnymi zbieraczami kokosów! Wszystko za sprawą mojego męża, który zainwestował w sprzęt do wspinania się na palmy. Nagle otworzył się przed nami zupełnie nieznany świat - świat nieprzebranej obfitości wody kokosowej i miąższu, o którym do tej pory tylko fantazjowaliśmy. Uzyskaliśmy dostęp do wielu dotychczas nieznanych miejsc, jak również zawarliśmy szereg nowych znajomości. Nie da się ukryć jest to robota, którą niewielu chciałoby wykonywać, podczas gdy jej owoce są bardzo pożądane. Żeby zdobyć kokosy trzeba się wspiąć na sam szczyt palmy i opuścić każdą kiść na ziemię za pomocą liny. W zamian za kokosy przycina się najstarsze liście palmowe i oczyszcza koronę ze zbędnego materiału, dzięki czemu palma zachowuje zdrowy wygląd i kontynuuje produkcję dobrej jakości owoców.

Z kolei zebrane kokosy zostają sprzedane na przydrożnym straganie mojej znajomej na drodze do wodospadów Akaka:

Najlepsza atrakcja turystyczna w Honomu, czyli kokosy serwowane przeze mnie ;)

Na straganie na drodze do "Akaka Falls" pracuję z przerwami już od ponad roku, tak więc nie jest to nic nowego. To co uległo dużej zmianie to moja swoboda rozmowy z ludźmi i umiejętność obsługi maczety, która - że tak to skromnie ujmę - nieraz zaskakuje ludzi. O naszym przydrożnym sklepiku powinnam napisać oddzielnego posta, bo odgrywa on dużą rolę w moim życiu. To tutaj poznałam masę ciekawych osób, to tutaj zyskałam pewność siebie i zdolność rozmawiania z najróżniejszymi ludźmi. Większość klientów to turyści przyjeżdżający z różnych krajów, więc jest naprawdę ciekawie.

Co jeszcze się wydarzyło? Być może najważniejsza rzecz to to, że wreszcie pojawiła się przed nami szansa na dostanie kawałka ziemi dla własnego użytku. Nie chcąc zapeszać, nie będę się rozpisywać na ten temat, powiem tylko, że jest to niewątpliwie nasz główny cel na tę chwilę. Posiadanie kilku akrów ziemi do własnego użytku dałoby nam szansę na posadzenie naszych drzew i stworzenie ogrodu, o którym tak bardzo marzymy. Jak dziwne jest to, że ludzie, których stać na kupienie ziemi na Hawajach rzadko kiedy cokolwiek z nią robią a ci którzy marzą o posiadaniu własnego ogrodu czy sadu nie są w stanie sobie na to pozwolić? To typowy schemat w tej części świata. Najlepsza ziemia jest marnotrawiona na przepastne, puste trawniki bogatych Amerykanów, którzy wolą spędzać czas wolny wożąc się na kosiarce i podziwiając widok na ocean zamiast hodować jedzenie. No cóż, oni nie muszą bawić się w farmerów, oni mają góry importowanego jedzenia na wyciągnięcie ręki. Takim ludziom mówię "na zdrowie". 

Ten rok przyniósł wiele dobrych rzeczy. Wydaje się, że wreszcie zdecydowaliśmy co jest naszym celem do reszty poświęciliśmy swój czas pracy nad tym, żeby go osiągnąć. I wcale nam nie przeszkadza fakt, że nie jeździmy już na plażę czy na wycieczki. Że każdego dnia staramy się dawać z siebie wszystko. It's worth it! 

Może te rzeczy to nic nadzwyczajnego. Ludzie w wielkich miastach zdają się żyć o wiele szybszym tempem. Ja tymczasem cieszę się, że wybrałam inną drogę. Choć przyszłość jest niepewna, idę naprzód. Uczę się w swoim tempie, w lekkim pośpiechu, czasem trochę za bardzo martwiąc się o przyszłość. Martwiąc się o to, gdzie posadzę swoje drzewa i czy w ogóle? Czy miesiące (lata) pracy pójdą na marne, czy jednak uda nam się stworzyć wymarzony food forest?

Nie wiem jak często uda mi się tu pisać i czy w ogóle będę w stanie kontynuować. W każdym razie dość niedawno postanowiłam założyć profil na instagramie gdzie czasami wrzucam zdjęcia z mojego codziennego życia. Jest to o wiele łatwiejsze niż pisanie starannych postów, które nigdy nie wiadomo ile ludzi faktycznie czyta.

czwartek, 14 stycznia 2016

Dolina Waipi'o



Ilekroć mowa o najpiękniejszych miejscach na wyspie Big Island, na myśl zawsze przychodzi dolina Waipi'o. Pełna spektakularnych widoków, wiecznie zielona i tętniąca życiem, uważana jest za klejnot Hawajów. Trudno dostępna i tajemnicza, jest jednym z niewielu miejsc na wyspie, gdzie jej mieszkańcy żyją w sposób tradycyjny, niektórzy wręcz prymitywny - bez bieżącej wody, prądu, internetu... Niektórzy wciąż kultywują tam tradycyjne rolnictwo, "lo'i kalo" (czyli wodne poletka taro), żyjąc w harmonii z naturą. Dolina Waipi'o to bezpieczne schronienie dla odwiecznych hawajskich tradycji, jak i dla ludzi, którzy pragną uciec przed współczesną cywilizacją.


Jedziemy na północ, wzdłuż wybrzeża Hamakua, po wschodniej stronie wyspy. Po drodze przejeżdżamy przez urokliwe, "historyczne" miasteczko Honoka'a - ostatnie większe skupisko cywilizacji, na drodze do doliny Waipi'o. Mijamy sklepy, szpital, pocztę, bank, restauracje i turystyczne sklepiki z kosztownymi pamiątkami - wszystkie dogodności cywilizacyjne, do których tak jesteśmy przyzwyczajeni. Jednak kilka mil dalej, nie ma żadnej z tych rzeczy. Jest natomiast ukryty raj, w którym tylko nieliczni decydują się zamieszkać.

Po paru minutach docieramy na miejsce. "Waipi'o Lookout". To cel podróży wielu turystów, którzy, nie decydując się na dalszą wyprawę, zadowalają się widokiem z punktu widokowego, gdzie robią kilka zdjęć po czym wracają do samochodu. By dostać się do Waipi'o należy zaopatrzyć się w samochód z napędem na cztery koła i pokonać niezwykle stromą - jedną z najbardziej stromych dróg publicznych w USA - i jedyną drogę wiodącą w dół doliny. Można też złapać okazję, lub zejść na dół pieszo. To drugie to bardzo szybki sposób na dostanie się na dół, marsz z powrotem to jednak prawdziwy wyczyn.



Szczęśliwie jesteśmy odpowiednio wyposażeni. Nieczęsto zdarza nam się okazja wycieczki do Waipi'o, dlatego tym większe podekscytowanie ale i środki ostrożności. Naszą misją na dzisiaj jest spotkanie się z naszymi znajomymi, którzy mieszkają w dolinie, oraz zdobycie kilku rzadkich egzotycznych owoców. Nie ma miejsca na awarie. Powoli i ostrożnie zjeżdżamy więc w dół napawając się widokami. Z góry widać połacie zieleni i czarną plażę, kilka domów i poletka taro. Waipi'o znajduje się na styku dwóch wulkanów: Mauna Kea od południa i Kohala od północy. Dolina to labirynt wąskich, wyboistych dróg, które gdzieniegdzie zamieniają się w niewielkie rzeki. Brak tu drogowskazów, czy świateł, a w każdym momencie twoją drogę może przekroczyć koń, albo dzik. Łatwo się zgubić i trudno odnaleźć. W dodatku mieszkańcy doliny nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do odwiedzających. Cenią sobie prywatność i przestrzeganie lokalnych zasad, czyli "kapu". Nie zmienia to jednak faktu, że Waipi'o to "dziki zachód" Hawajów. W latach 70-tych dolina było miejscem masowej produkcji marihuany i zapewne innych substancji narkotycznych. Można się tylko domyślać, że wiele ludzi wciąż hoduje swoje "pakalolo" w zakamarkach własnych ogródków. Co ciekawe, większość mieszkańców pożegnała się z niegdyś popularnym tutaj hipisowskim stylem życia i wyprowadziła do pobliskich miasteczek. Na chwilę obecną w dolinie mieszka zaledwie około 50 osób.

Główna rzeka w dolinie

Przez ten strumień biegnie droga

A jak wygląda życie w dolinie? Praktycznie każdy zajmuje się uprawą ziemi, która jest tu naprawdę żyzna - niemal czarna, sypka i bogata w materię organiczną. Jest to idealne miejsce dla hodowli wszelkich tropikalnych roślin - taro, ulu, bananów i rozmaitych drzew owocowych. Niestety Waipi'o powoli zaczyna tracić opinię nieskalanej doliny. Mrówki ogniste, które są utrapieniem w większości regionów wyspy, zaczynają docierać i tutaj, do tego roi się inwazyjnych gatunków roślin. Całe szczęście jeśli chodzi o ludzi raczej ich ubywa niż przybywa.

Typowa farma w dolinie: po lewej taro, po prawej banany




Jedną z nielicznych osób, które spędziły dobry kawał życia w Waipi'o jest miejscowa legenda - "Coconut Chris", jak go nazywają. Trudno go jednoznacznie opisać, bo Chris to nietuzinkowe zjawisko. Poświęcił on swoje życie hodowli najróżniejszych roślin, ochronie rzadkich i zapomnianych odmian oraz zbieraniu kokosów. Jest miejscowym guru jeśli chodzi o hodowanie jedzenia (a także jeśli chodzi o surowy weganizm, ale tę kwestię pozwolę sobie przemilczeć). To Chris pokazał nam jak wygląda ogrodnictwo w wersji ekstremalnej, gdzie wszelkiego rodzaju jadalne rośliny rosną razem tworząc harmonijny i nadzwyczaj produktywny "food forest". O jego ogrodzie na pewno napiszę kiedyś oddzielnego posta.

Chris i świeżo wykopane pochrzyny


Innym godnym uwagi osobnikiem, który zamieszkuje dolinę, jest nasz dobry przyjaciel Tyler. W pewnych aspektach jest jeszcze bardziej hardkorowy niż Chris. Młody i wolny, wybrał życie z daleka od udogodnień współczesnego świata. Tyler to wciąż dla mnie zagadka. Osobnik enigmatyczny i tajemniczy, przez większość czasu zaszyty gdzieś w dżungli, samotnie, czasem na krawędzi. A jednak bije z niego niesamowita radość życia, radość z prostych rzeczy, jak chociażby z rosnącego taro, albo kiełkującego nasiona, wdzięczność za miskę strawy, albo miejsce do spania. Zdarza się, że zjawi się niespodziewanie w naszym domu, jak kot, by przenocować, a następnego dnia pójść własną drogą.

Tyler i Chris 

To właśnie z nimi zamierzamy się spotkać. Przemierzając labirynt strumieni i wyboistych dróg docieramy wreszcie do punktu, gdzie niemożliwa jest dalsza jazda samochodem. Resztę drogi będziemy przemierzać pieszo. Mijamy sad kakaowy, poletka taro i zagajniki guawy, gąszcze bambusowe i kokosy. Przekraczamy rzekę, brodząc po kolana w krystalicznie czystej wodzie. Nagle słyszymy szelest w zaroślach i naszym oczom ukazuje się koń, a właściwie klacz ze źrebięciem. Przez chwilę patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy.

"Jungle meat". Tak się mówi na koninę w Waipi'o. Konie to prawdziwe szkodniki w dolinie. Ludzie czasem na nie polują.

Wreszcie docieramy na miejsce. Niewielka konstrukcja wzniesiona na palach to obecna kwatera Tylera. To nasze pierwsze odwiedziny u niego. Trudno sobie wyobrazić bardziej ustronny zakątek. Otoczony bujną roślinnością i wzgórzami, na których zboczach tu i ówdzie da się dostrzec niewielkie wodospady, wydaje się być najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Jesteśmy tam przez jakiś czas, rozmawiając i obmyślając plany na resztę dnia. Tyler pokazuje nam wyjątkowo piękny okaz prążkowanego taro i jedną z niepospolitych, hawajskich odmian bananów - uderzającego kolorem popo'ulu o czerwonej łodydze. Przez moment kontemplujemy wyjątkowo piękny dzień, szelest liści palmowych, śpiew ptaków... Chłopaki przynieśli garść liści koki, po czym oddali się rytualnemu wręcz aktowi przeżuwania. I ja postanowiłam spróbować, wykorzystując szansę na nowe doświadczenie. Szybko jednak zrozumiałam, że jeden raz będzie mi wystarczył na całe życie. Niewiele bowiem miałam w ustach równie paskudnych rzeczy...

Kwatera Tylera

Chris wybiera się do Nui z misją posadzenia rzadkich odmian taro na niemal dziewiczej ziemi. Długa wędrówka to nic. Chris zamierza spędzić tam dwa tygodnie, zabierając ze sobą jedynie plecak wypełniony materiałem roślinnym i kilkoma niezbędnymi narzędziami. Nui to jedna z dolin położonych w tamtym regionie, jedna z tych, gdzie nie mieszka nikt - idealne miejsce dla konserwacji bezcennego materiału genetycznego. My jak zwykle jesteśmy pod wrażeniem poświęcenia Chrisa. Wydaje się, że dla niego to nic takiego, to jedna z wielu takich wypraw, a mimo to zawsze jest ryzyko, że się nie wróci. Jednak on o tym nie mówi. Niecierpliwie daje nam znać, że na niego już czas.

Tymczasem my i Tyler ruszamy na poszukiwanie celu naszej podróży - owocu o nazwie keledang. Zmierzamy ku posesji naszego znajomego, Micah, który w przeciwieństwie do Chrisa i Tylera urodził się i wychował na wyspie. Micah posiada wielką kolekcję rzadkich tropikalnych roślin i jeden z najpiękniejszych skrawków ziemi na wyspie. Gdzie nie spojrzeć rosną drzewa owocowe - kakao, cytrusy, abiu, kilka gatunków i odmian durianów, jak również mój ulubiony owoc - salak. Do tego wiele innych niespotykanych roślin - okwiecona chupachupa, cherapu, rambi, kwai muk, i... keledang. Okazuje się, że mamy szczęście - keledang wreszcie po raz pierwszy obrodził owocami. Nasza ekscytacja sięga szczytu - oto kolejny nowy owoc do spróbowania! Podobny do dżakfruta, ale o wiele mniejszy. Niepozorny z wyglądu, po otworzeniu zaskoczył nas intensywnie pomarańczowym wnętrzem i wyrazistym smakiem podsyconym nutą cytrusową. Oto święty gral naszej wycieczki.

Keledang!

Dwa skromne kawałki miąższu skryte pod grubą skórą owocu.


Chupa-chupa - owoce i kwiaty


Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, udało nam się posmakować po raz pierwszy także cherapu - to spokrewniony z mangostanem owoc wielkości figi. Pozytywnie nas zaskoczył przewyższając (jak dla mnie) walorami smakowymi popularny mangostan. Zdecydowanie musimy posadzić ich tyle ile to możliwe.

Dzień dobiega końca, pora opuszczać dolinę. Ruszamy w kierunku wybrzeża, na plażę - jedną z największych na wyspie, pokrytą ciemno szarym piaskiem. Niespokojny ocean, silne fale i wiatr - to typowe warunki plażowe w Waipi'o. Dzisiaj zapewne kąpiel sobie odpuszczę - za zimno... Spacerując wzdłuż plaży obmyślamy plany na przyszłość - posadzenie zdobytych nasion, posadzenie drzew... Być może ta wyspa to idealne miejsce, by zapuścić korzenie. Bezpieczny skrawek ziemi pośrodku oceanu. Wciąż niezniszczony przez zachłanną cywilizację. Pytanie tylko jak długo, zanim natura polegnie i tutaj... Nagle moją odwagę zwraca kilka kokosów wygrzewających się na plaży. Całe szczęście mamy ze sobą maczetę. Nie zaszkodzi sprawdzić, czy coś w nich jest dobrego. Ku naszemu zaskoczeniu okazują się być w całkiem niezłym stanie. Świeży miąższ powinien zaspokoić nasz apetyt, a i woda kokosowa smakuje nie najgorzej. Niewiele jest w życiu większych przyjemności niż posiłek z kokosa na plaży.










Mahalo, Hawai'i. Dziękuję.